Scenariusz i reżyseria…. Pan Miś

Miałem „Obcego”! Przeszedłem go dość ciężko, ale z godnością. A jako, że nie trafiłem do publicznej służby zdrowia, przeżyłem. I jak tutaj się radować skoro moja pluszowa maskotka, w nocnym widzie, ujawniła mi ciąg dalszy tak demonicznej zarazy.
Ale do rzeczy, moja maskotka ma wiele lat i na co dzień przebywa w szarym pudle. Jednak gdy ostatnimi czasy chciałem znaleźć towarzysza do snu dla moich wnuków, przypomniałem sobie o niej. Wydobyłem zatem pluszaka z kartonowej celi i spojrzałem głęboko w ceramiczne oczy. Nie wiedzieć czemu na cieplutkiej twarzyczce dostrzegłem uderzające podobieństwo do rubasznego oblicza znanego wesołka, posła od Katarzyny Wielkiej. Mój stworek miał jednak dalece bardziej myślący grymas. Ku radości wnuków misio odprowadził ich do Morfeusza. Mi jednak nie dana była spokojna noc.
W najpiękniejszej fazie snu ktoś głośno załomotał w drzwi mojego śnionego domostwa.
- Kto tam? – krzyknąłem.
- Zaraza, hi, hi – usłyszałem złośliwą odpowiedź.
- Ki diabeł? – pomyślałem, z zaciekawieniem ruszając w kierunku drzwi.
Gdy je otworzyłem, w progu stał mój miś z głupkowatym uśmieszkiem wspomnianego wyżej „mędrca”, zakrapianym złośliwym grymasem popularnej, tefałenowskiej beksy.
- Gburek? – zawołałem zdziwiony.
- Ano ja. Słyszałem, żeś zachorzał na topowe morowe powietrze. – oznajmił.
- Tak, ale już się wyleczyłem.
- Szczepionką ? – parsknął śmiechem.
- Powiedziałem, że się wyleczyłem, a nie że zagrałem w rosyjską ruletkę. – odparłem.
- Będziesz mnie tak trzymał w przeciągu?
- Ależ proszę, wejdź – powiedziałem, choć jakoś dziwnie nie poznawałem, dotąd ukochanej, zabawki.
Wkroczył do mojego domu, który we śnie bardziej przypominał gniazdo rodziny Adamsów niźli praktyczne, ekologiczne siedlisko. Rozejrzał się wokół, wypatrzył stary fotel i wskoczył na niego z impetem. Lekko się powiercił i wreszcie rozparł się wygodnie, oddychając głęboko.
- No to opowiadaj, jak to żeś się wyleczył z tego światowego paskudztwa?
- Lekiem, przemilczanym przez współczesnych, choć starym i skutecznym. – odrzekłem, przysiadając niepewnie na rogu kanapy.
- Amantadyną? – zapytał.
- Nie. Iwermektyną.
- O! brawo, brawo. – krzyknął i zaczął bezgłośnie klaskać swoimi pluszowymi kończynami. – To z naszego wspólnego świata dla zwierząt i ludzi w wojnie z pasożytami.
Był naprawdę uszczęśliwiony, a i mi zrobiło się jakoś cieplej na sercu. Nagle zamarł, przybierając znowu mimikę podejrzliwego, tefałenowskiego katolika. Zmarszczył jak ów górną brew i pochylił się w moim kierunku, niczym rasowy ubek.
- A kto tobie o tym powiedział? – syknął.
- A uczciwi lekarze, którzy od dawna w taki sposób, bezgłośnie pomagają swoim pacjentom.
- A to zaprzańcy, odszczepieńcy, łajdaki! – wrzasnął – Przyjdzie czas na takich.
- Wszystkich nie kupicie. Nie stać was.
- Głupiś, stać nas na wszystko. Zresztą nawet nie wiesz jaka to będzie waluta.
- Nie dacie rady, ludzie już się buntują. Protestują, otwierają swoje biznesy. – bezwiednie ułożyłem ramię w geście Kozakiewicza.
- Toć to wszystko zgodnie z planem. Macie naprodukować Rejtanów ile tylko zdołacie. Pamiętasz jak przydały się wasze rejestry ludzi pod bronią przed wojną? – zaśmiał się szyderczo.
- Oś ty pluszowa mendo! – wykrzyknąłem.
- Spokojnie, spokojnie Polaczku. – podniósł prawą łapę. – My to wszystko robimy dla waszego dobra. Rozejrzyj się wokół. Ilu sąsiadów cię wkurza, a ilu rodaków, a ilu ziemian? Zobacz ile w ludziach nienawiści, konfliktów, animozji, narodowych przesądów, klasowych przepaści. Czyż nie było by piękniej gdybyśmy stanowili jedną, mniejszą, ale logicznie poukładaną rodzinę? Gdyby jedyna wersja świata nie antagonizowała współziomków?
- Przecież to wy tworzycie, podsycacie i pielęgnujecie nienawiść na świecie!
- Oj tam, oj tam. Przecież jakoś trzeba oddzielić ziarno od plew.
- Na pewno wam się to nie uda! – wrzasnąłem.
- Srutu tutu pęczek drutu. Nam nie. Wy sami sobie to uczynicie. Wystarczy wam podrzucić zajawkę, temat, odpowiedni powód, a już wy sobie te demokratyczne łby pourywacie. Oczywiście zgodnie z istniejącą procedurą i prawem.
- Kim wy chcecie to zrobić? Myślicie, że zwyrodniałe środowiska ulepią wam nowy świat?
- Jakiś ty niekumaty. – załamał pluszowe łapy. – Oni to tylko mogą ulepić sobie kukłę z dwoma penisami. Wasza bizantyjska ortodoksja schrupie ich jako pierwszych. Całe novum wprowadzą ludzie, których mamy w kieszeni. Złodzieje, malwersanci i tchórze, ale będący naszą własnością. Rozejrzyj się. Za miłosiernymi Chrześcijanami nikt już się dziś nie ujmie. Islamski zamordyzm i płodność bardzo się przyda w walce z wyznawcami grubasa z przerośniętymi małżowinami. Nasz świat zakłada istnienie tylko jednego Boga. Naszego.
- Poślizgniecie się już na tej waszej zakłamanej zarazie. – powiedziałem z pogardą.
- Tak cię lubię. Tyle razem przeżyliśmy. – rzekł przymilnie. – Nie przyszedłem do ciebie, aby grozić, ostrzegać i straszyć. Przybyłem, aby cię poinformować.
- Nie dam się. – wyszeptałem.
- Nie dać to ty możesz swojej wątroby jeśli oczywiście wcześniej złożysz odpowiednie oświadczenie. Resztę sami weźmiemy.
- Zaraza się skończy i wszystko wróci do normy.
- Oczywiście, że się skończy. Damy tobie pofikać na plaży. Młodzieży poszaleć w klubach. Łazikom popodróżować. Kibicom wywrzeszczeć się na stadionach. Jednak po krótkim czasie przyjdzie nowe monstrum. – ściszył głos – Wirus z Salonik.
- Dlaczego z Salonik? – zapytałem dziwnie zainteresowany.
- Bo brzmi! – odparł – A co wolałbyś wirus z Sochaczewa, albo z Opoczna. To musi brzmieć. Na przykład; wirus z Bahrajnu, z Kuala Lumpur i tym podobne. Gawiedź musi posrywać ze strachu na samo egzotyczne brzmienie.
- Jaki to będzie wirus?
- To już najmniej ważne. Może być choćby „Obcy 22”, albo nowa mutacja rozwijająca się początkowo wśród koni Przewalskiego. Też można odnaleźć jej matecznik wśród południowo-amerykańskiego bydła. Nie ważne co będzie źródłem. Za zgodą całego społeczeństwa wybijemy je co do nogi.
- Nikt wam przecież nie zaufa w kolejny taki numer. – wtrąciłem.
- Nie nam tylko wam. To wy sobie uczynicie. Zgodnie z waszym nowym prawem. Myślisz, że ludzie nie zaufają swoim troskliwym przywódcom w nowej, pandemicznej wojnie. Wszak przed chwilką oddali im całą wolność. Oczywiście w dobrej wierze. A tu masz, nowy gnojek dziesiątkujący świat. Tak na moje, potrzeba jeszcze maksimum czterech pandemii, aby świat stał się piękny i zdyscyplinowany.
- Panie Boże jakie to cyniczne! – złapałem się za głowę. – Przecież wy planujecie wszystko co najgorsze dla świata. Nie zrobicie tego!
- My nie. – zastygł na chwilę z wyrazem twarzy tefałenowskiej laleczki Chucky. – Wy sami sobie to zrobicie.
Jego pewność siebie poirytowała mnie do żywego. Powoli, prawą dłonią uchwyciłem pamiątkowy, alabastrowy wazonik. Zacisnąłem na nim palce. Zdążyłem sobie tylko przypomnieć ślubnego darczyńcę, po czym wykonałem zamach, ciskając pamiątką w pucułowatą szczęśliwość koszmaru.
- Czyś ty oszalał?! Przecież mogłeś kogoś zabić. – usłyszałem znajomy lament mojej oblubienicy. – Mój wazonik od cioci Bożenki. – przykucnęła nad szlachetnymi łupinami.
Zerwałem się z łóżka na równe nogi. Bez słowa pobiegłem do sypialni wnuków. Zlustrowałem błogie buziaczki cudownej parki i nagle dostrzegłem pomiędzy nimi jego zarozumiały pysk, po szyję przykryty kołderką. Podkradłem się do gadziny, wyciągając go z pieleszy. Odwróciłem się do drzwi, idąc w ich kierunku. Gdy tylko stanąłem na korytarzu jednym wprawnym ruchem oderwałem zarozumiały łeb szmacianego potwora. Podniosłem oczy i dostrzegłem podpartą pod boki zgrabną kibić ukochanej.
- To był jedyny sposób.- wyszeptałem.
- To oderwij jeszcze skrzydełka pszczółce Maji, i pędź w tym zwycięskim szale do psychiatry. – rzekła, cicho by nie obudzić dzieci.
Leszek Posłuszny
Źródło: prawy.pl