Gdzieś w polowie lat 60-tych, kiedy jeszcze byłem uczniem ostatniej klasy liceum, zwróciło moją uwagę, że “Trybuna Ludu” strasznie ujada na amerykańskiego porofesora o polskim imieniu i nazwisku, Zbigniewa Brzezińskiego. Jak to z “Trybuny Ludu”, nie można było zorientować się, o co właściwie chodzi, podobnie zresztą, jak i teraz, kiedy koledzy dziennikarze, niczym owce z “Folwarku Zwierzęcego” Jerzego Orwella, beczą chóralnie: “cztery nogi dobre, dwie nogi złe!”
Od razu widać, że mimo sławnej transformacji ustrojowej, kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje, a zwłaszcza widać to po reakcjach stadnych, w których organizowaniu celuje Judenrat “Gazety Wyborczej”, jak za dawnych czasów, kiedy Józef Stalin nakazywał tworzenie “fołksfrontów”, organizowała moskiewska “Prawda”. Zacząłem tedy nasłuchiwać “Wolnej Europy” i okazało się, że komuszkom chodzi o to, iż prof. Brzeziński dopuścił się świętokradztwa. Wykoncypował mianowicie tzw. “teorię konwergencji”, zgodnie z którą, tkwiące w śmiertelnym zwarciu, antagonistyczne supermocarstwa, stopniowo upodabniają się do siebie. Wtedy i mnie wydawało się to nieprawdopodobne, bo różnice między ustrojem sowieckim i amerykańskim sprawiały wrażenie niemożliwych do przezwyciężenia. Jednak kiedy poczas studiów zainteresowałem się starożytnym Rzymem, nabrałem podejrzeń, czy imperialny charakter państwa nie pociąga za sobą następstw wypaczających pierwotne założenia ustrojowe. Oto kiedy u schyłku Republiki Rzymskiej Rzym przekształcał się w imperium, rosła rola armii, a zwłaszcza – wodzów, a odpowiednio malała rola Senatu. Kres Republice położyły dwa triumwiraty, aż Oktawian zapoczątkował okres pryncypatu, w ramach którego Senat wprawdzie istniał, ale punkt ciężkości władzy przesunął się na princepsa. Wreszcie Dioklecjan przywrócił monarchię, tak w okresie Republiki znienawidzoną, zapoczątkowując okres dominatu. Rosja ewoluowała w kierunku odwrotnym, skupiajac całą władzę w jednym centrum, co dawało temu państwu ogromną siłę, jednak za cenę likwidacji ludzkich swobód.
Ale w miarę jak Stany Zjednoczone stawały się światowym supermocarstwem, już w latach 60-tych nastąpił tam wzrost politycznego znaczenia armii, co znalazło wyraz w pojawieniu się obok Kongresu i prezydenta kolejnego ośrodka władzy w postaci kompleksu wojskowo-przemysłowego. Do tego należy dodać Goldmanów-Sachsów, czyli sektor finansowy, który zawsze miał wiele do powiedzenia. Więc chociaż nadal odbywają się wybory, w ramach których kandydaci na prezydentów odgrażają się, jak to będą wszystkich dusić gołymi rękami, to po wyborach, do prezydenta elekta przychodzą ważni generałowie z Pentagonu, bezpieczniacy z CIA i FBI oraz Goldmany-Sachsy i powiadają jemu: my tu, panie prezydencie, prowadzimy takie to a takie operacje, o takim, a takim stopniu zaawansowania, w związku z tym, żeby świat się nie zawalił, to trzeba będzie zrobić to, tamto i jeszcze owamto. W rezultacie ulubieniec narodu, jasny idol, odbywa w tempie stachanowskim bolesny powrót do rzeczywistości i zaczyna robić nie to, co tam bredził podczas kampanii, tylko to, co trzeba.
Ale o tym nie trzeba głośno mówić, więc wszyscy na wyścigi kadzą „suwerenom”, podczas gdy tak naprawdę, nikt przytomny nie pozwoli na to, żeby np. o użyciu broni jądrowej decydowała ulica. W ten sposób ustrój republikański powoli przeształca się w system oligarchiczny, chociaż oczywiście demokratyczna skorupa, co prawda dokładnie wydrążona przez globalną strategię i totalną inwigilację, nadal jest utrzymywana gwoli dostarczania „circenses”. Ciekawe, że podobne procesy zachodzą w Rosji, w której też rządzą oligarchowie, z tą różnicą, że o ile za Jelcyna to oni decydowali, kto będzie prezydentem, to teraz prezydent decyduje, kto będzie oligarchą. Wybory oczywiście są, a jakże, ale wygrywa ten, kto ma wygrać, zgodnie ze spiżową uwagą klasyka demokracji Józefa Stalina, że najważniejsze jest przedstawienie wyborcom właściwej alternatywy, którą można rozpoznać po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane.
Wydaje się, że w Stanach Zjednoczonych sytuacja zmierza w tym samym kierunku, a w tych podejrzeniach utwierdziła mnie decyzja nowojorskiej ławy przysięgłych, żeby byłemu prezydentowi Donaldowi Trumpowi, który odgrażał się, że znowu będzie kandydował, postawić zarzuty. Chodzi o to, że niezależnie od zarzutów związanych z oszustwami biznesowymi, miał on zapłacić 130 tys. dolarów pornograficznej aktorce w zamian za „milczenie”, że podobno ją bzykał. Jeśli rzeczywiście tak było, to trzeba powiedzieć, że Donald Trump chyba na prezydenta się nie nadaje ale przede wszystkim z powodu naiwności graniczącej z głupotą. Już pomysł, że gwiazda porno zadowoli się 130 tysiącami dolarów za milczenie, kiedy za książkę z ekscytującymi „momentami” może zarobić 10 razy tyle, świadczy o naiwności. Ale niekoniecznie musi to być prawda, bo równie dobrze amerykańska bezpieka, w której, podobnie jak to jest w Rosji, rej wodzą ludzie wprawdzie zdemoralizowani, ale inteligentni, bystrzy i spostrzegawczy, mogła tę panią wynająć i powiedzieć jej: wiecie, rozumiecie, piękna gwiazdeczko, rozpuszczajcie fałszywe pogłoski, żeś się bzykała z Trumpem, a on w dodatku urządzał ci torturki. Nic się nie bój, my wszystko verstehen i z niezawisłego sądu wyjdziesz jako ofiara, w dodatku czyściutka, jakby cię wykąpano w hyzopie, a w nagrodę dostaniesz – i tu pada zawrotna suma - bo przecież bezpieczniacy nie płacą ze swego, tylko z podatkowego, więc o ile Trump chwytałby się za kieszeń, to oni – w żadnym wypadku. Nawet nie potrzebowali przedstawiać jej alternatywy, co się z nią stanie, jak nie będzie „rozumiała”. Bezpieczniacy jako ludzie zdemoralizowani chętnie biorą udział w takich politycznych awanturach tym bardziej, że ten, który im takie zadanie z ramienia Partii Demokratycznej zlecił, w tej samej chwili, będzie miał założoną teczkę, którą w razie czego mu się z daleka pokaże.
Program pilotażowy w ramach teorii konwergencji, został przeprowadzony jeszcze podczas poprzednich wyborów w roku 2020, kiedy to pojawiły się oskarżenia, że ekipa Józia Bidena wybory sfałszowała. Skoro tylu ludzi te oskarżenia powtarzało, to czyż wypada nam zaprzeczać? Jasne, że nie wypada, ale skoro tak, to wypada tylko przypomnieć inną spiżową sentencję klasyka demokracji Józefa Stalina, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. Takie rzeczy Władysław Gomułka rozumiał już w latach 40-tych, kiedy prof. Brzeziński jeszcze na teorię konwergencji nie wpadł i dlatego jemu trzeba oddać pierwszeństwo, że powiedział: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!” Wprawdzie pan prof. Brzeziński już nie żyje, ale wyobrażam sobie, jak byłoby mu przyjemnie, gdyby się dowiedział, że dzisiaj po Władysławie Gomułce powtarza cała Partia Demokratyczna, której lewe skrzydło, to czysta komuna – jeśli w przypadku komuny w ogóle można użyć takiego przymiotnika.
Stanisław Michalkiewicz