Źle się dzieje w służbie zdrowia (FELIETON)

Już poprzednie rządy starały się coś zrobić, aby poprawić funkcjonowanie służby zdrowia. Niestety natrafiały na piętrzące się trudności, na których połamały sobie zęby. Służba zdrowia funkcjonowała cały czas źle i tak się dzieje do dzisiaj. Rząd PiS-u mówił o znacznych funduszach na służbę zdrowia, podniesiono nam składki zdrowotne. Nieuczciwe było by mówienie, że nic się nie dzieje. Zmieniło się wyposażenie szpitali w sprzęt medyczny, wyremontowano szpitale, leki w pewnych grupach zostały zrefundowane. Nadal jednak pozostał palący problem dla pacjentów – brak specjalistów, stosunek lekarzy do pacjentów. W przychodniach, gdyby nie stara kadra lekarska, nie miałby kto leczyć.
Młodzi kończą drogie studia medyczne, odbywają staże, robią specjalizację. I tak dobrze przygotowani do zawodu wyjeżdżają za granicę, w poszukiwaniu większych zarobków. Aby zwiększyć liczbę lekarzy na rynku, poszerzano i otwierano nowe wydziały lekarskie na uniwersytetach. Zresztą i to nie przebiega tak idealnie, bo korporacje lekarskie nie podchodzą do tego zbyt entuzjastycznie, bo większe ilość lekarzy na rynku oznacza automatycznie niższe dochody dla tych, którzy są już w zawodzie.
Od zawsze są ciągłe lamenty lekarzy na zarobki. Kiedyś, gdy nie istniała jeszcze prywatna służba zdrowia, gdy dostało się do specjalisty, przynosiło się kopertówkę, aby pomógł nam w dalszym leczeniu w publicznej służbie zdrowia. Teraz miało się to zmienić. Powstały prywatne placówki i w nich lekarze „ratują” swój budżet. Przyjmując w różnych Medicoverach i Luxmedach rozmieniają na drobne swoją wiedzę, bo prywatne placówki nie są zainteresowane leczeniem skomplikowanych przypadków. Liczy się tylko duży przepływ pacjentów. W jednej z tych placówek przyjmuje doskonała lekarz kardiolog, która miała zawsze czas dla pacjenta. W gabinecie stwarzała przyjazną atmosferę dla zestresowanego chorego, miała czas na rozmowę z nim, na dokładne rozpisanie leków i rozmowę z pacjentem o ich dozowaniu. Tak było jeszcze do niedawna. Dziś pani doktor została obłożona medycyną pracy. Przepływ pacjentów olbrzymi, ale wizyty już króciutkie i pacjent nie czuje się już tak zaopiekowany jak niegdyś.
Zresztą praca w prywatnej służbie zdrowia nie wszystkim odpowiada. Chcą zarabiać więcej, dlatego tam idą, ale nie chcą rezygnować ze swoich ambicji zawodowych, które mogą realizować jedynie w publicznych placówkach, bo tylko tam rozwiązuje się skomplikowane problemy medyczne. Tyrają więc od rana do nocy, aby tylko zarobić więcej. A apetyty finansowe lekarzy są bardzo duże. Młoda lekarka Anna Bazydło znana jako wiceprzewodnicząca Porozumienia Rezydentów i uczestniczka protestów płacowych, twierdzi że zarabiają mniej niż hydraulik, bo jej zdaniem, wypominanie lekarzom specjalistom zarobków rzędu 30-50 tys. zł. to żart. Uważa, że satysfakcjonujące zarobki powinny rozpoczynać się od kwoty 1 mln zł. rocznie. Oficjalna średnia płaca lekarzy w III kwartale 2022 r. wynosiła 185 zł. brutto za godzinę, w niektórych regionach jak w Małopolsce (224 zł.) i na Mazowszu (210 zł. ).Pielęgniarze dostają 22 zł. brutto za godzinę. Tak, że lekarze nie mogą aż tak narzekać na zarobki. Ale apetyt rośnie.
Nadal dramatycznie brakuje specjalistów w stolicy. W świetnie wyposażonym oddziale kardiologicznym w szpitalu na Woli doświadczonych lekarzy dotkliwy (dla pacjentów) brak. Chorymi zajmują się młodziutkie lekarki dopiero po specjalizacji, które jedynie konsultują się z doświadczonymi kolegami. Podczas wizyty przy łóżku pacjenta ciągle biegają, aby się z konsultować z doświadczonym lekarzem. W rezultacie pacjent opuszczający szpital jest zdezorientowany i pozbawiony jakiegokolwiek kontaktu z oddziałem w wypadku koniecznych konsultacji. Dwa telefony istniejące na wypisie pacjenta milczą przez cały dzień.
Jakieś dziwne przeobrażenia przeszedł także szpital ginekologiczno-położniczy św. Zofii w Warszawie. Jeszcze kilka lat temu na wizytę w poradni przyszpitalnej do lekarza z ramienia NFZ można się było dostać w krótkim czasie. Tak było kiedyś. Dziś jest to niemożliwe. Na wizytę u lekarza trzeba czekać pół roku. Chyba, że zapłacisz 300 zł. Wtedy zostaniesz przyjęta w krótszym terminie, co nie znaczy, że natrafisz na dobrego, odpowiedzialnego lekarza. Ockniesz się dopiero w szpitalu przed zabiegiem, gdy zobaczysz, że lekarz z którym w przychodni się umawiałaś na przeprowadzenie zabiegu w ogóle o tobie zapomniał i jest nieobecny.
Dawniej lekarzy ginekologów było bardzo dużo. W każdej niemal publicznej przychodni była tzw. poradnia ‘K” w której przyjmowało kilku lekarzy. Teraz zlikwidowano te placówki i szybka wizyta do lekarza o tej specjalności graniczy z cudem. Nie jest nawet lepiej w placówkach prywatnych. Na szybką wizytę nie ma szans, bo lekarz przyjmuje raz na dwa tygodnie.
Schorowana pacjentka w starszym wieku trafia do szpitalnego SOR z krwiomoczem. Po zrobieniu standardowych badań i skierowaniu na oddział urologiczny w innym szpitalu zostaje wypisana do kilku godzinach do domu. Dalej niech radzi sobie sama, bo w najbliższym czasie nie ma co liczyć na wolne miejsce w warszawskich szpitalach na oddziałach urologicznych.
I tak jest w wielu wypadkach w naszej służbie zdrowia. Brak lekarzy, jakieś dziwne zmiany w przyjmowaniu za pieniądze w szpitalnych przychodniach i pogoń lekarzy za większymi zarobkami. Społeczeństwo nam się starzeje, kto ma leczyć starszych pacjentów, gdy w publicznych przychodniach królują lekarze emeryci?
Czyżby znowu kolejny rząd miał połamać sobie zęby na służbie zdrowia? Jak do tej pory wszystko na to wskazuje.
Maria Górzna
Źródło: MG