Efekt „C” (OPOWIADANIE)

- Jeśli to zrobisz, to nie ręczę za siebie! – kategorycznie powiedziała kobieta, przeciągając się na łóżku. - Jolka, a skąd ty wiesz co ja chcę zrobić? - Bo codziennie to robisz, i widzę tę twoją minkę niewinnego Koali przed pożarem.
- Kochanie to nie zależy, w żaden sposób ode mnie – odparł, z wyrazem twarzy przyłapanego na kradzieży jabłek. - Czy ty trochę, aby nie przesadzasz? - dodał mężczyzna w sile wieku
- Ostrzegam, jak to zrobisz to pożałujesz. – powtórzyła groźbę w odpowiedzi.
Mężczyzna powoli uniósł się na małżeńskim łożu i zwiesił nogi, bezwiednie poszukując kontaktu z podłogą. Gdy stopy leniwie odszukały znoszone kapcie, jego wyraz twarzy wskazywał na dumę z porannego sukcesu. Dość nienaturalnie zsunął się z legowiska, po chwili osiągając postawę pionową. Wypchnął lędźwie ku przodowi, zamaszyście rozrzucając ramiona na boki.
- Tylko spróbuj – nieprzyjaznym tonem przerwała ten rytuał kobieta.
- No co? – bezbronnie wydmuchał słowa, zaburzając cykl ziewania.
- Jak to zrobisz, to wierz mi Sławek, koniec z nami – syknęła żona. – Idź po odkurzacz i pierdź mu w gardziel.
- Co?? – wykrzyknął Sławomir.
- A , nomen omen, pstro. – odparła – Kiedy wreszcie pojmiesz, że twoje gazy rozpuszczają Antarktydę.
- Moje? – żachnął się. – To teraz argentyńskie krowy już są niewinne?
- Ano twoje, i milionów takich pierdzieli jak ty.
- Idę do toalety
- Idź po odkurzacz!
- Zwariowałaś
- Idź po odkurzacz!! – powtórzyła.
- Nie pójdę!! – rzekł, i szybkim krokiem ruszył w kierunku ubikacji.
Gdy tylko do jej uszu dobiegł trzask, zamykanych z impetem drzwi, zapadła cisza. Kobieta z wściekłością spojrzała w stronę okna, sprawiając wrażenie oczekującej na egzekucję. Nagle matowy dźwięk niskich rejestrów barytonu przedarł się przez drewnianą barykadę, wypełniając jej zmysły. Wyobraźnia, niemal natychmiast, wyświetliła obraz końskiego łba energicznie poruszającego chrapami.
- Co za bydle. – wyszeptała. Jej harde dotąd tęczówki zaszkliły się boleścią.
Naturalnie zasępiona, zaczęła przypominać sobie nocną transmisje z posiedzenia forum Organizacji Narodów Zjednoczonych, na którym padały słowa troski i przestrogi. Nie mogła pojąć, dlaczego taka erupcja mądrości nie nakazała władzom narzucić obowiązku w niej uczestniczenia, wszystkim obywatelom powyżej 10 roku życia.
- Kuźwa, gdzie mój dezodorant!!?? – wyrwał ją z rozmyślań niepokojący wrzask małżonka.
- Wyrzuciłam – krzyknęła.
- Co?!
- Wyrzuciłam. Masz tam w zamian naturalne olejki eteryczne. – powiedziała w stronę uchylonych drzwi łazienki.
- A krem? – zainteresowała się wychylona głowa męża.
- Też wyrzuciłam.
- Do jasnej cholery! Dlaczego?
- Nie będziesz dokładał się do tworzenia dziury ozonowej – stwierdziła rzeczowo – A ten twój krem…., jak tylko pomyślę o tych biednych żabkach, których skrzeku używa się do jego produkcji, to łzy same się cisną.
- Tak nie cierpiałaś, jak pozbywałaś się swojego skrzeku, bo nie byłaś gotowa.
- To zupełnie inna sprawa, a zresztą to było dziesięć lat temu.
Zrezygnowany wrócił do łazienki, smarując świeżo ogoloną twarz jakimś kleistym mazidłem opatrzonym dumnym napisem „Skóra-natura”.
- Ale smród – ocenił półgłosem.
Atmosfera przy śniadaniu był nieco duszna, jednak Sławomir, nie chcąc psuć sobie całego, pozostałego dnia, próbował zbagatelizować wydarzenia poranka.
- Co tam oglądałaś w nocy, kochanie, nie szkoda ci czasu? –zagadnął
- Posiedzenie ONZ-tu o walce z efektem cieplarnianym – odparła szorstko
- Oo. A był ten szwedzki mutant z paraliżem dziecięcym na twarzy?
- Ten „mutant” będzie miał niebawem swój pomnik. To nie paraliż tylko wyraz cierpienia i odpowiedzialności za takich ignorantów jak ty.
- Świnka „Pepe” też ma mieć swój pomnik. Projektantem będzie szef stoiska AGD w supermarkecie. On nieraz już widział różowe suszarki. A tak w ogóle to kto się odważy stworzyć wizerunek tego obwoźnego straszydła, skoro Picasso już nas opuścił?
- Ty już nigdy nie zmądrzejesz – podsumowała kobieta, przełykając kęs sojowego naleśnika uświnionego z wierzchu oleistą pastą, pełną poczochranych kiełków.
- Jakie moje kochanie ma plany na, tak pięknie rozpoczęty, dzień? – zagadnął pojednawczo Sławomir – W końcu masz urlop i piękną pogodę.
- Właśnie. – zareagowała, jakby wracając do rozmowy - Wyjeżdżam z przyjaciółmi do Sosnowca na dwa dni.
- Do Sosnowca?! – ekspresyjnie wyraził swoje zdziwienie – Tam nie trzeba mieć wizy? Przecież nawet sąsiedzi chcieli odciąć Sosnowiec od Rzeczypospolitej.
- Nie jedziemy tam na wycieczkę. Mamy misję. Będziemy blokować drogi dojazdowe do kopalni „Jadwiga” – odrzekła z miną nieprzejednanej działaczki, Jolanta.
- A to co innego.- uśmiechnął się ze zrozumieniem - Tylko pamiętaj Joluś, nie zbliżaj się zanadto do kopalni, bo słyszałem, że można się nabawić czarnej zgagi i mieć tak zwane czerniejące potomstwo. I na Boga miej baczenie, by jakiś ciężki pojazd, wyładowany po brzegi brudnymi kamlotami, nie pierdalnął mojego niebożątka.
- Nie musisz szydzić, jeśli nadal nie pojmujesz, że jedziemy tam także w twoim interesie – odparła.
- W razie czego to ja Ciebie zwalniam z reprezentowania moich spraw w Sosnowcu. Mogę dać to tobie na piśmie, byś pokazała przyjaciołom.
- Wracam w środę po południu. – skwitowała ostatecznie.
Wtorek dla Sławomira okazał się jednym z najspokojniejszych w ostatniej dekadzie. Po skończonej pracy i niezdrowym posiłku na mieście, dotarł wreszcie do domu. Po krótkiej krzątaninie znalazł swoje ukochane miejsce na ziemi. Wziął w dłonie zmęczony tablet i ułożył się wygodnie na kanapie. Zwyczajowo chciał pominąć obrzydliwie dołujące informacje niemieckiego portalu, jednak jedna z wiadomości przykuła jego uwagę. Nacisnął przycisk „więcej” i wlepił wzrok w treść: „Pilne! W Sosnowcu na jednej z tras przelotowych karetka pogotowia wioząca rodzącą kobietę wjechała w grupkę protestujących ludzi, nie chcących przepuścić uprzywilejowanego pojazdu. Są ranni. Po udzieleniu pomocy doraźnej, nikt nie został przewieziony do szpitala”
- Noś kuźwa mać!! Czterdziesto letnia hipiska się znalazła!! A ostrzegałem!! – wykrzyknął, zrywając się na równe nogi.
Dopadł telefonu i wcisnął jedynkę.
- Halo – usłyszał po kilku sygnałach zbolały głos.
- Jak się czujesz kochanie? – zapytał podekscytowany.
- Nic mi nie jest Misiu – odparła – Ten bandzior chciał nas rozjechać. Ludzie są tak niedojrzali.
- No zobacz co za paskud. Przecież powinien jechać po chodniku jak zobaczył piknik na środku jezdni. Powiedział zgryźliwie.
- Tam nie było chodnika.
- To mam nadzieję, że wyjaśnił policji dlaczego nie przefrunął ponad wami.
- Nie żartuj sobie, jestem cała poobijana.- zmieniła ton.
- A ja nieziemsko wkurzony.
- Jak zwykle tylko ty, ty, i twój komfort. Mam dosyć twojego ego! – podniosła głos i wyłączyła rozmowę.
-„No to zdrowa, bo pyszczy jak za dobrych czasów”- pomyślał wpatrzony w elektroniczny cyferblat smartfona.
Środowy poranek, poprzedzony nocnym koszmarem, przywitał go wiosennym słońcem. Wyciągnął ramię, chcąc namierzyć smukłe ciało współspaczki. Konstatując chwilową samotność, obrócił się na bok, naprężając wszystkie mięśnie. Zdezorientowany żołądek niemal natychmiast przesłał wiadomość do, lekko przebudzonych zwieraczy. Jelitowa dmuchawa, bez pośrednictwa strun głosowych, wydała na świat, niczym niepochamowany dźwięk, którego moc rozpostarła kurtyny, nadchodzącego dnia. Długość i ton osiąganej równowagi gazowej zadziwiła nawet właściciela epicentrum.
- „Tera ja” – pomyślał – „A może ja mam syndrom krzyczącego brzuszka?” – nie zdążył odpowiedzieć sobie na wyrażone zaniepokojenie, a natychmiast wyobraźnia narysowała przed nim twarz Jolanty wywrzaskującej swoje zdanie odrębne; „ Brzuszka??!! Kałduna, bandziocha, śmietnika, a nie brzuszka. Brzuszek to ma Brat Pit. Może jeszcze wzujesz kapcioszki na stópki zwiędły grubasie?”
Przywołany do porządku przez nieoczekiwaną wizję, szybko oddał się porannej toalecie.
- „Może już zbyt długo obcuję z moim kwiatuszkiem, skoro zaczyna cenzurować i komentować moje myśli? Nawet podczas swojej nieobecności” – zamyślił się –„ Nieee, kwiatuszek jest kochany.” – spojrzał na przypalony bekon –„ To tylko hormony delikatnie poprzestawiały półeczki, mieszając staniki ze skarpetkami. Wszystko na pewno się wyciszy”.
Środowy wieczór nadal emanował spokojem. Sławomir, po restauracyjnym schabowym czuł się błogo przepełniony. Przyjął pozycję horyzontalną i oddał się snuciu planów na bliższą i dalszą przyszłość.
- Jestem!! – wyrwał go głos ukochanej.
- Jak miło cię słyszeć najdroższa – rzekł, zeskakując z kanapy.
- A tobie co? Dwa dni i już najdroższa. Nic nie zbroiłes?
- Przecież uczestniczyłaś w kolizji. No i w sumie wracasz z wojny.
- Nie przesadzaj, nikomu się nic nie stało.
- A samochód? – zapytał z sarkazmem.
- Co samochód? – na chwilę się skupiła.
- No przecież po zderzeniu z tobą różnie się to mogło dla niego skończyć. Mam nadzieję, że miał autucasco?
- Dureń – powiedziała, wyciągając walizkę z przedpokoju.
- Daj pomogę ci zanieść do góry.
- Nie nie, bo pojutrze wyjeżdżam.
- Dokąd?! – wykrzyknął.
- Do budowanej elektrociepłowni, pod Suwałkami.
Przez chwilę zamilkł. Obraz niezdrowego żarcia na mieście zaczął realnie pachnieć w jego mózgu. Westchnął cicho.
- A nie budują czegoś szkodliwego bliżej domu? – zapytał.
- Nie mędrkuj, idziemy spać – zaordynowała służbowo.
- A seks? – upomniał się.
- Seks? Schudnij trochę, wypachnij, i popracuj nad sylwetką – odrzekła - Może wtedy coś ci się sięgnie. Przypomnij sobie, że ostatnio to już była reanimacja truposza, a na to nie mam już ani siły, ani ochoty.
- Truposza!! Jak możesz??! – oburzył się - Przecież miałem stresy. Przypominam, że prawie zbankrutowaliśmy.
- Stresy, stresy. Ja jakoś dałam radę. – skomentowała.
- Przyznasz, że to trochę niefortunne porównanie. – podjął próbę uspokojenia tonu. – Mężczyzna jednak potrzebuje stymulacji rycerza.
- Pieprzenie – skwitowała – Gdybyś mnie pragnął prawdziwie, mógłbyś hantle wieszać na ,jak go nazwałeś, rycerzu. Chociaż ja bym mu dała inny przydomek.
- No jaki?, jaki? – sam wdepnął na bolesny grunt.
- choćby strach na wróble, maczuga oseska – zaśmiała się szyderczo – albo; korkociąg do próbówki, postrach pszczółki Mai, zemsta Afrodyty, dowód przemijania, Gupik akwaryjny, suszka z igliwia….
- No dobra! Skończ już! Skończ! - podjął zdecydowaną próbę powstrzymania potoku dezaprobaty.
- Bandzior po egzekucji, pomarszczony Mnich, glista kulturystka, koci przysmak – kontynuowała.
- Zamknij się!! – wrzasnął.
- Dobrze, już dobrze, panie Rasputin –odrzekła z pogardą. – Idziemy spać. I bez kretyńskich pomysłów – dodała surowo.
Sławomir wpatrzony w sufit wystukiwał sobie rytm wiedziony regularnością głośnych oddechów małżonki.
-„Nie dość, że złośliwa to jeszcze chrapie. A z rana zobaczę ją w kuchni, jak w pozycji kuszącej, wycina sobie skórki ze stóp” – myślał.
Z lekkim grymasem niesmaku przeoczył moment, który zachłannie połknął jego jaźń, oddając do dyspozycji pełen zakres niekontrolowanych sennych majaków.
Poszukiwania trwały już dwanaście dni. Sławomir z grupą znajomych, rodziny i przyjaciół, w równych odstępach, przeczesywali suwalskie mokradła. Nieco go zdziwiła dobra kondycja stryja Genia i ciotki Praksedy, zwłaszcza w kontekście, ich niedawnej śmierci. Nie były to jednak drobiazgi, które mogłyby teraz zachwiać jego nastawieniem tropiącego charta. Poszukiwania stawały się coraz trudniejsze. Jesienna aura dawała się we znaki woluntariuszom. Nawet ciotce Praksedzie z zimna zasklepiła się, dotąd otwarta rana, po operacji przeszczepu nerki. Sławomir, wiedziony nieokreśloną intuicją, zmienił nagle kierunek marszu, oddalając się od grupy. Po przejściu około pięciuset metrów, na jego drodze zza mgły, niespodziewanie wyłonił się, sporych rozmiarów, kurhan. Ostrożnie zaczął posuwać się ku szczytowi, sprawnie mijając młode drzewka, sięgające mu ledwie pasa. Gdy skos obranej dróżki zdecydowanie zaczął się wypłaszczać, uniósł nienaturalnie pochyloną głowę. Nagle stanął jak wryty, w połowie wyprostu, trafiony przerażającym obrazem. Jego oczom ukazało się koślawe drzewisko, ze smutnym listowiem. Stało samotnie pośród zdrowych i dorodnych iglastych maleństw. Sławomir dostrzegł, że nawet one spoglądają na dużego brzydala z pełnią gatunkowej dezaprobaty. Spojrzał w górę, lecz natychmiast jego wzrok wrócił do drastycznego sedna tej niezrozumiałej instalacji. Brunatny pień, u swojej podstawy owinięty był zwiewną, ludzką postacią z wyraźnie zwieszoną głową. Sławomir natychmiast rozpoznał przybrudzoną sylwetkę Jolanty.
-Joluś – westchnął bezsilnie, napełniając oczy bolesnym nektarem.
Znieruchomiał, nie mogąc wydobyć emocji. Zapadając w dziwne odrętwienie, zaczął bezwiednie analizować tragiczny obraz. Niemal od razu rozpoznał ulubioną sukienkę Jolanty. Była brudna i przemoczona, ale nadal zachowała, charakterystyczny dla lat sześćdziesiątych, swój kloszowy sznyt. Posklejane włosy, delikatnie huśtane wiatrem, bezładnie zwisały, zasłaniając wpatrzoną w podłoże twarz. Dostrzegł, że cała postać, nienaturalnie wygięta, przymocowana była do pnia solidnym łańcuchem, spiętym błyszczącą kłódką, która złowieszczo dyndała na wysokości pępka Jolanty. Lekko przygięte w kolanach nogi, szukały niewidocznej podpory, jakby zatrzymane w połowie drogi. Prawe ramię Jolanty nienaturalnie uniesione było ponad całą postacią. Sławomir i tam dostrzegł łańcuch owinięty wokół pnia. Tym razem jego końce łączyły policyjne kajdanki, których drugi okular krwawo obejmował nadgarstek ofiary. Lewa kończyna sprawiała wrażenie zwisającej bez celu. Jednak Sławomir dostrzegł niewielkie kluczyki wskazywane przez nadludzko wyprostowaną dłoń. Choć ten makabryczny wycinek przywiódł mu na myśl rękę z obrazu Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej, natychmiast pojął ogrom tragizmu sytuacji. Podszedł bliżej. Pod stopą poczuł niespodziewanie, gładką powierzchnię. Odruchowo cofnął nogę i spojrzał na ściółkę. „NO PASARAN”, odczytał czerwone litery umieszczone na brązowym kartonie. Uważnie przestąpił leżący manifest i już był blisko Jolanty. Delikatnie odgarnął jej włosy i….
- Czego wrzeszczysz po nocy idioto? Bóg Cię opuścił? – krzyknęła małżonka.
- Miałem koszmar – odparł Sławomir.
- Ja też. Ty mi się śniłeś. – przewróciła się na drugi bok Jolanta. – I widzisz jakoś pyska nie drę.
Nazajutrz Sławomir zaczął dzień od realizacji przemyślanego planu. Wstał cichutko, by nie budzić ukochanej. Pozbierał po domu wszystkie dokumenty osobiste małżonki, włącznie z notesem, pełnym szalonych planów, ale także z biletem na podróż do Suwałk. Całe to osobiste zawiniątko spiesznie zaniósł do garażu, odłączając przy okazji klemy samochodowego akumulatora. Jak mógł najciszej wrócił do domu, wsuwając się pod kołdrę.
Dopiero około godziny ósmej rozbudził go hałas dobiegający z salonu.
- Co się stało kochanie? – zapytał uspokajająco, gdy tylko dostrzegł obraz skrzywdzonej gorylicy w rui.
- Nie widziałeś mojego portfela i notesu – odpowiedziała pytaniem.
- Nie. Zaraz pomogę Tobie szukać, tylko wypiję kawkę.
- Nie ma czasu na kawkę! – krzyknęła – Ja mam o dziewiątej trzydzieści pociąg.
- Dobrze już dobrze – pojednawczo rzekł małżonek i zaczął przeglądać podejrzane zakamarki ich wspólnego domostwa.
O godzinie dziewiątej Jolanta ujęła się pod boki, taksując nienawistnym spojrzeniem całą okolicę.
- No zgubiłam, cholera jasna – powiedziała w nieprzychylną przestrzeń.
- Nie denerwuj się Dziubasku. Ja ciebie mogę zawieźć. – rzekł
- Zrobiłbyś to? Kochany jesteś. Zawsze wiedziałam, że w ostatecznej sytuacji mogę na ciebie liczyć. – powiedziała tonem wiosennej sikorki – Tylko najdalej o dziesiątej musimy ruszać, bo później to już nie ma sensu.
- Oczywiście Kochanie. Tylko teraz wypijmy kawkę.
- Już robię Sławuś – zaszczebiotała i pobiegła do kuchni.
- No co jest? – zapytała mrużąc powieki, gdy mąż po raz kolejny próbował tchnąć życie w ich niemieckiego rumaka.
- Chyba się popsuł – oznajmił, kierując się w jej kierunku.
Spróbował objąć ją ramieniem i przytulić.
- Nie dotykaj mnie!! – wrzasnęła, odskakując – Jak ja mogłam myśleć, że taki ktoś się do czegoś przyda. Nienawidzę Cię, a myślałam, że jestem tobą tylko zmęczona. Teraz wiem, że ty nie masz duszy. Całe życie tylko te przyziemne problemy. Kasa. Kasa. Gaz, prąd, żarcie i inne nieistotne bzdury. Ty jesteś wypchany wiecznie głodnym sianem! – Wzięła głębszy oddech. – Całe życie karmisz mnie nudnymi pierdołami. Nie masz za grosz polotu. A jak coś się posypie to zawsze moja wina, a pan doskonały puchnie napchany sokiem z gumijagód. Już rzygam tą twoją doskonałością. A tak naprawdę to jesteś prostak. Kiedy towarzyszyłeś mi w jakimś artystycznym wydarzeniu? Kiedy poszedłeś ze mną na jakąś, słuszną manifestację? Kiedy powiedziałeś do mnie dobre słowo?
- Kochanie, ale nie wymagaj ode mnie bym tkwił przykuty do drzewa, czy biesiadował na środku trasy szybkiego ruchu – chciał zastosować logikę pojednawczą – Ja muszę pracować.
- O właśnie pracuś w dupę pluty! – zrozumiał, że podsycił pożar, dolewając benzyny – On musi pracować, pracować. A po co? Po to żeby bardziej kalorycznie pierdzieć! Żeby wsadzać stare dupsko w coraz lepszy samochód.
- Joluś, przecież ty też lubisz zjeść. – spróbował obrony.
- Ja jem tylko dlatego żeby nie umrzeć. Nie opycham się jak prosiak.
Sławomir spojrzał na zegarek.
- Kochanie muszę jechać do pracy, a tramwajem to trochę potrwa – oświadczył.
- O znowu!! Praca. Zadanie. Robota. Spotkanie z jednym gościem. Rzygać mi się chce! – hamulce puściły ostatecznie – Spieprzaj do tej swojej pracy i ją molestuj. Może tam się spiszesz. Ty zamiast pornoli oglądasz pewnie tabelę zysków i strat. Pewnie dlatego byłeś wczoraj taki nabuzowany.
- Idę – wiedział, że musi się jak najszybciej ewakuować.
- A spieprzaj dziadu!! – dotarło do niego już na schodach.
Domknął drzwi i ruszył w pieszą wędrówkę do miejsca swojej pracy. Już na początku marszruty postanowił, że do domu wróci nieco później niż zwykle. Pozałatwia kilka zaległych spraw, które, nie tkwiąc w przegródce z napisem „Pilne”, nabierały mocy i kurzu jednocześnie.
Po spokojnym dniu Sławomir, bez pośpiechu, spakował zwyczajowy mandżur i ruszył w kierunku domu. Mijane oczy łypały niezrozumiale, wieńcząc różnobarwne maski, nakazane przez półgłówków, półgłówkom. Przyspieszył nieco kroku, manewrując między strzałami dezaprobaty dla jego obnażonego oblicza. Tuż po godzinie osiemnastej stanął przed drzwiami domostwa, niespiesznie dobywając kluczy. Już w przedpokoju dobiegł jego uszu nienaturalny skowyt. Rozejrzał się, włączając światło i nagle otoczyła go przedziwna sfora psich inwalidów, witając go różnorodną harmonią dźwięków.
- A co to do jasnej cholery? – wykrzyknął.
- To nasi bracia. – usłyszał głos nienaturalnie uśmiechniętej małżonki.
- Chyba twoi. Zresztą widzę podobieństwo – to powiedziawszy wskazał ruchem głowy na żółtawego gamonia. Nie miał przedniej łapy, ale sprawnie przemieszczał się kolistym ruchem, zapamiętale goniąc swój ogon.
- Ten samodzielnie chce dokonać przeszczepu łapy? – zapytał.
- To nie ten, tylko ta – poprawiła go małżonka. – Pusia przeżyła straszną traumę.
Sławomir, próbując się uspokoić przeliczył stado.
- Jak długo będziesz pilnować tych sześciu psiaków i dlaczego mnie nie zapytałaś. – zainteresował się, docierając z mozołem do fotela.
- Nie sześciu – wskazała palcem na wielkiego bernardyna – leżącego bez ruchu pod stołem.
- Dlaczego się nie rusza?
- Bo jest stary i ślepy i chyba ma wrzody żołądka. – odparła – Wabi się Ramzes i nikt go nie chciał.
- Wybacz, ale ja także nie zabiegałem o towarzystwo Ramzesa.
- Przyzwyczaisz się. Ja już je pokochałam – oświadczyła.
- Jak przyzwyczaisz?? – stanął na równe nogi. – Nie chcę tych kundli w moim domu!!
- Po pierwsze, naszym domu. A po drugie, one będą tu mieszkały i koniec dyskusji! – zakomenderowała stanowczo.
Sławomir opadł na fotel, przywołując obraz z sennego koszmaru.
- „Co mnie pokusiło, żeby nie puścić jej do Suwałk?” – pomyślał.
- Zostawiłaś sobie możliwość zwrotu tych skarbów do schroniska? – zapytał zrezygnowany.
- Oczywiście. Przecież mieszkając z tak bezdusznym człowiekiem musiałam się liczyć z taką ewentualnością. Chociaż musisz wiedzieć, że nasze życie uległoby wtedy diametralnym zmianom.
Sławomir nieco się uspokoił, błyskawicznie obmyślając plan pozbycia się tej czeredy.
- Ki diabeł?? – wskoczył na fotel, dostrzegając wrzeszczącego ratlerka z doczepionymi kółkami do odwłoka.
- To Myszatek. Jest inwalidą – przedstawiła psiaka Jolanta.
- Toć widzę, że to nie skoczek narciarski. Tylko gdzie ona ma tylne łapy?
- Taki się urodził.
- Tutaj wygląda jak w lazarecie po wojnie w Wietnamie. Masz jeszcze jakieś niespodzianki.
- Pokażę tobie Malinkę - odparła i już po chwili trzymała na rękach średniej wielkości kundelka z miłą mordką – Ona ujęła mnie najbardziej.
- A dlaczego od karku nie ma sierści, a za to strup na strupie? – zapytał
- Tak jej już zostanie, ale nasza miłość doda jej sił. Może kiedyś pomyślimy o przeszczepie skóry. Ona uratowała się z pożaru. Biedactwo. – powiedziała, przyciskając ją do serca. – A to Fikus, spojrzała na swoje nogi, wokół których niespokojnie poruszał się kandydat na dobermana.
Sławomir szybko przeliczył ilość łap i odetchnął, nie bacząc na przykrótki kikut ogona. Ofiara psiego mezaliansu nie polubiła go zanadto, bo gdy wstawał z fotela usłyszał nieprzyjazny dźwięk, dobywający się z gardzieli psa.
- Na dzisiaj mi wystarczy. Jutro mi przedstawisz resztę swoich bliskich. – oznajmił, kierując się do sypialni.
- Wyśpij się. Jutro mamy ciężki dzień.
- Jaki ciężki? – zapytał
No idź już, idź. – klepnęła go w ramię, pojednawczo.
Wziął połowę tabletki nasennej i wygodnie rozłożył się na małżeńskim łożu. Do snu ukołysało go bolesne jęczenie, któregoś z nowoprzybyłych kuzynów żony.
Sławomir nie wiedział, czy obudził go dojmujący smród, czy ludzki gwar dobiegający zza drzwi sypialni.
Nerwowym ruchem narzucił staromodny szlafrok i zbiegł po schodach. Gdy dotarł do salonu jego oczom ukazał się zupełnie niezrozumiały widok. Na samym środku pomieszczenia piętrzyła się sterta nowiutkich materacy. Czterech panów ubranych w jednakowe uniformy wnosiło kolejne. We wnęce kuchennej dwóch solidnych mężczyzn popijało kawę, głaszcząc na przemian podsuwane psie łby. Sławomir mimowolnie doliczył się trzech kompletnych ogonów, wyobrażając sobie ich posiadaczy. Po środku tego rozgardiaszu dostrzegł małżonkę, bezładnie kierującą tym zamętem.
- Jola, kuźwa! Co tutaj się wyprawia?! – krzyknął
- Przywieźli materace – oznajmiła radośnie – Musimy się uwijać bo zaraz będzie drugi transport.
- Czy ja coś przeoczyłem? Do wczoraj myślałem, że mamy jedno małżeńskie posłanie. A tutaj jest z pięćdziesiąt materacy. – nie panował nad zirytowaną mimiką.
- Jak nie rozumiesz, to nie komentuj.
Sławomir z impetem trzasnął drzwiami i wrócił do góry po ubranie. Gdy dotarł do sypialni ujrzał na jego poduszce niewidomy pysk bernardyna.
Na jego twarzy pojawiły się czerwone plamy.
- Tuthanamon!! A wypierdalaj z mojego wyra!! – cisnął błyskawicznie chwyconym kapciem w kudłate, niewidome cielsko.
Wielkie psisko zignorowało jego wybuch, nie poruszając nawet jednym kołtunem.
Zrezygnowany przysiadł w nogach posłania i powoli zaczął nakładać na siebie kolejne warstwy odzieży. Z jego pozornego spokoju wyrwał go nagle świdrujący dźwięk wiertarki, zmagającej się z betonowym podłożem. Postanowił nie wychodzić z sypialni, by uniknąć rozlewu przekleństw. Charakterystycznie podparł głowę oburącz i opadł na kołdrę. Utkwił bezmyślnie wzrok w sklepieniu i poczuł straszny smród włochatego, alpejskiego ratownika. Hałas stawał się coraz intensywniejszy, jakby kolejne sprzęty dołączały do nieznośnej kakafonii. Kwadrans monotonii takiego zgiełku, oraz przemożny odór emerytowanego Goprowca, pozwolił Sławomirowi na posklejanie rozdygotanej psychiki. Niespiesznie zszedł do salonu, i bez widocznych emocji zinwentaryzował zastany obraz. Sterta materacy była zdecydowanie mniejsza. Czterech prężnych dżentelmenów przytwierdzało kolejne do ścian. Salon zaczął upodabniać się do sterylnej próżniowo sali filharmonii. W prawym rogu pomieszczenia pojawiła się drewniana paleta, pełna równych blatów styropianu, oklejonych z jednej strony aluminiową folią.
- Kochanie co się tutaj wyczynia? – nieproporcjonalnie spokojnie zwrócił się do podekscytowanej małżonki.
- Walczymy, walczymy – podbiegła do niego rozpromieniona.
- Z kim? – zapytał rzeczowo.
- Jak to z kim? Z globalnym ociepleniem!- wykrzyknęła, przebijając się przez nieznośny hałas.
- A do czego tobie ten styropian? – skinął głową w stronę palety.
- To na okna – odparła, zbliżając się do męża – Żadne zło nie wydostanie się z tego domostwa.
- To świetnie, świetnie – podsumował nadzwyczaj spokojnie.
- No pasaran! – krzyknęła, zaciskając pięść i energicznie ruszyła z pomocą jednemu z wiertniczych, któremu obsuwał się ciężki materac.
Sławomir rozejrzał się po pokoju, rejestrując bezmiar zniszczeń. Świeżo odmalowane ściany, przywalone brutalnym puchem, przywierconych materacy. Świetliste blaty szyb gwałcone boleśnie przez ślepy styropian. Kaleka wataha, srająca gdzie popadnie.
- Dość – powiedział do siebie, i porzucając kubistyczny obraz, udał się w stronę sypialni.
- Damy radę sami, czy wezwać pomoc? – usłyszał pytanie na koniec kilkuminutowej rozmowy telefonicznej.
- Ja raczej bym był ostrożny – odparł.
- Okej. Przyjedziemy w komplecie. Proszę zostać na miejscu. – padła rzeczowa sugestia przed rozłączeniem.
Stał z rękoma w kieszeniach wpatrzony w prostokątną szybkę w drzwiach wejściowych.
- Z wejściem też coś wymyślę - usłyszał za plecami głos małżonki.
Na parterze zapanował nienaturalny mrok. Sprawni monterzy skutecznie mordowali ostatnie promienie jasności, próbujące przecisnąć się przez coraz mniejsze szpary, tej hiper dziwnej otuliny. Kiedy ostatnie źródło światła dokonało żywota, nastała wreszcie, z dawna wyczekiwana cisza.
- No to wasze zdrowie panowie! – w sztucznym świetle rozbłysła uradowana twarz Jolanty, wznoszącej butelkę piwa w górę.
- Zdrowie – rozbrzmiał chórek męskich głosów.
- Kochani, to dopiero początek. Najpierw blok, potem osiedle, potem kraj, a na końcu cały świat – emocjonowała się szefowa – Nie wypuścimy grama ciepła w przestrzeń.
W słabym świetle ledowej żarówki Sławomir dostrzegł szyderczy grymas na twarzy jednego z robotników, zerkającego w stronę kolegi.
-„Bella pompilia!”, „Bella pompilia!” – usłyszał krzyk, dobiegający z dużej sali, wypełnionej dziwnymi postaciami rodem z psychiatryka „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Sławomir energicznie obrócił się w stronę źródła wrzaskliwego bełkotu, rozpoznając tembr głosu Jolanty.
- Co to? – zapytał, bezwiednie chwytając przechodzącego sanitariusza za rękaw kitla.
- Co? - odparł – A to… - zrozumiał, rejestrując sugestywny ruch głową Sławomira. – To nasza gwiazda. Pani Jolanta.
- To objawy depresji? – zapytał.
- Depresji ?! – zdziwił się pielęgniarz – Panie, to regularny pierdolczyk!
- Myślałem, że majaczy – nie powstrzymał bolesnej konstatacji Sławomir. – Brzmi to fatalnie. – dodał po chwili.
- Panie, musiałbyś pan posłuchać jej bez leków. Takiej to my jeszcze tu taj nie mieliśmy. – podsumował – Nie dość, że wywrzaskuje jakieś pierdoły o ginącej planecie, to jeszcze zmusza pozostałych do kretyńskich protestów. A to przeciwko paliwom kopalnym, a to przeciwko zabijaniu jakiegoś robala w Amazonii, a to z kolei przeciw męskiej dominacji w Iranie. Panie mamy tu pełną gamę współczesnych batalii. A wyobraź se pan tych wszystkich wariatów naszczutych przez, najbardziej pieprzniętego z nich, Napoleona.
- Cyrk jak nigdy – spointował sanitariusz.
- Wczoraj przyjechał dostawczak pełen makulatury unijnych wypierdów, zamówionych przez panią Jolantę. Wiesz pan, te ich mądrości o długości wymion europejskiej krowy, o gęstości sierści hodowlanego szynszyla, o koniecznej wadze śluzu ślimaka winniczka i tym podobne wymysły nierobów. Rozumiesz pan, pieski kotki i uchodźcy. I za to wszystko zapłaciła pani Jola. – dodał z lekkim podziwem.
Sławomir machinalnie chwycił się za kieszeń.
- Można z nią porozmawiać? - zapytał.
- Idź chłopie do domu, i pogadaj lepiej z czajnikiem. – odparł pielęgniarz.
Nastała chwila ciszy, gdy nagle zza szczelnych drzwi usłyszał przeraźliwy charkot; „Spinelli, ratuj”.
Sławomir odruchowo zakrył dłońmi uszy, odwracając się na pięcie, i szybkim krokiem ruszył w kierunku szpitalnego wyjścia.
- Zapraszamy do naszej menażerii, od poniedziałku do niedzieli – usłyszał jeszcze rozbawiony głos sanitariusza.
Po kilku ciężkich dniach i nocach Sławomir wreszcie dostrzegł zimowe słońce za oknem. Z nową energią dokonał porannej toalety i w pełnym rynsztunku zasiadł do śniadania, zwyczajowo włączając telewizor. Gdy sięgał po plasterek, smacznie wyglądającej wędliny dobiegły do niego słowa spikera, które kazały mu zastygnąć w bezruchu.
„ W Zakładzie Opieki Psychiatrycznej, w Pąpierowie pod Warszawą doszło do niewyobrażalnej tragedii. Nad ranem, gdy obsługa medyczna weszła do pomieszczeń szpitalnych, zrozumiała, że jest świadkiem największej tragedii w powojennym szpitalnictwie. W zakładzie Opieki doszło do zaczadzenia wszystkich pacjentów oraz opiekunów przebywających na nocnej zmianie. Wstępne oględziny pozwoliły wykluczyć awarię pieca grzewczego. Gdy strażacy wraz z biegłym z zakresu kominiarstwa i wentylacji udali się na dach budynku ustalili, iż przyczyną zaczadzenia siedemdziesięciu czterech osób, był zapchany wylot głównego przewodu kominowego. Stwierdzono, iż blokada drożności komina była spowodowana wepchniętą kołdrą szpitalną. Na miejsce tragedii przybył prokurator i ekipa śledcza.”
Leszek Posłuszny
Źródło: LP