Kto jest winien, że kredytobiorcy znaleźli się w niebezpiecznej pułapce?

Nagły wzrost stóp procentowych, jaki obserwujemy, jest reakcją Rady Polityki Pieniężnej na szalejącą inflacją. Jego skutkiem ubocznym jest jednak ograniczenie dostępu do kredytów i uderzenie w tych, którzy już je mają. Raty kredytów mieszkaniowych wielu osobom już wzrosły o kilkaset złotych, a może być to dopiero początek podwyżek. Czy czeka nas spirala zadłużenia tak jak w przypadku kredytów frankowych? Kto za to odpowiada? Kredytobiorcy, Rada Polityki Pieniężnej czy banki?
Od 2015 do 2020 r. stopy procentowe utrzymywały się na rekordowo niskim poziomie1,50%, choć jeszcze w 2012 r. wynosiły 4,75%. W 2020 r., w reakcji na załamanie gospodarcze związane z lockdownami, za sprawą decyzji RPP stopa procentowa spadła prawie do zera – 0,1%. Od września ubiegłego roku do stycznia mieliśmy już aż cztery podwyżki, łącznie o 2,15%. Mamy więc stopy procentowy na poziomie 2,25%, a zapowiadane są kolejne wzrosty. Specjaliści Pekao SA szacują, że stopy wzrosną w tym roku do 4%, a specjaliści ING, że do 4,5%. Już teraz natomiast raty kredytów potrafią rosnąć o kilkaset złotych. Do tego dochodzi drugi czynnik mający wpływ na ratę – wzrost WIBORU, czyli wskaźnika po jakim banki pożyczają sobie nawzajem pieniądze. Szacuje się, że WIBOR 6M w ciągu najbliższych 12 miesięcy wzrośnie z obecnych 2,87 proc. do aż 4,58 proc., co oznacza wzrost oprocentowania kredytów o kolejne 1,71 pp od obecnych.
Na samym początku warto się zastanowić, czy wzrost stóp procentowych jest konieczny. Trzeba na to odpowiedzieć, że tak, bo bez tego nie zdławi się wciąż wzrastającej inflacji. Tymczasem inflacja powoduje zubożenie wszystkich obywateli, nie tylko tych mających kredyty. W zasadzie stopy powinny być na poziomie inflacji. Przedstawiciele banku Pekao SA szacują natomiast, że w 2022 r. może ona sięgnąć 6,9%. Wiadomo jednak, że jest to poziom średni i jest to zaniżony wskaźnik, a inflacja w niektórych miesiącach może wynieść nawet 10%. To oznacza spadek wartości naszego majątku aż o jedną dziesiątą. Aby chronić ten majątek RPP ma obowiązek podejmować stanowcze kroki, choć wiadomo, że tak spektakularnego wzrostu stóp raczej nie będzie, bo wywołałoby to zbyt duże niepokoje społeczne. Chociaż dla porównania w Turcji stopy procentowe wynoszą 14%, a i tak są zaniżone, bo inflacja przekracza 20%.
Teoretycznie więc RPP i jego prezes i jednocześnie prezes NBP Adam Glapiński postępują poprawnie. Problemem jest jednak fatalna komunikacja prezesa Adama Glapińskiego ze społeczeństwem, a tym samym z potencjalnymi kredytobiorcami. Przez długi czas utrzymywał, że stopy procentowe jeszcze długo będą na rekordowo niskim poziomie. Twierdził tak nawet, kiedy pandemia wybuchła, a inflacja, pod wpływem lockdownów i tarcz antykryzysowych zaczęła gwałtownie rosnąć. W marcu 2021 r. prezes Glapiński przekonywał, że przynajmniej do połowy 2022 r. stopy procentowe nie wzrosną. Kiedy we wrześniu 2021 r. inflacja za sierpień wynosiła 5,4%, prezes Glapiński twierdził, że bank centralny nie powinien reagować podwyższeniem stóp. „To byłby szkolny błąd prowadzący do stłumienia wzrostu gospodarczego”, tłumaczył. Niedługo potem zaczął się nagły wzrost stóp, a na początku tego roku prezes NBP otwarcie powiedział, że stopy mogą sięgnąć nawet 4%.
Jednocześnie wobec problemów tysięcy kredytobiorców zaczęto mówić, że za wszystko winna jest ignorancja Polaków, brak wiedzy ekonomicznej i brania pod uwagę możliwości wzrostu stóp, a także niepotrzebne pakowanie się w kredyty o zmiennej stopie procentowej. Pod pewnymi względami (ale tylko pod pewnymi) cała sytuacja przypomina dramat frankowiczów i głosy potępienia, jakie się na nich zwalały. Warto pamiętać, że kredyty frankowe były wciskane przez banki często jako jedyna możliwość (kredyty złotówkowe dla wielu były za drogie), a o ich udzielanie walczyli politycy PiS-u, kiedy byli w opozycji, gdy ówczesny rząd w końcu je ograniczył. Sądy wielokrotnie stwierdzały, że były skonstruowane w sposób nielegalny z prawem. Mimo to wciąż są tacy, którzy twierdzą, że to naiwni i chciwi Polacy przejechali się na kredytach, które na początku były dużo tańsze niż złotowe. Kiedy zaś wzrosła cena franka, wielu obudziło się w sytuacji, kiedy mieli po latach więcej do spłacenia niż w chwili zaciągnięcia. W ostatnich latach także wielu Polaków zaciągało kredyty, kierując się zachętami ze strony RPP i prezesa Glapińskiego. Niskie stopy procentowe nie są bowiem niczym innym niż potężną zachętą do brania kredytów, podobnie jak wypowiedzi prezesa NBP, że stopy przez długi czas nie będą rosnąć.
Oczywiście, w tym wypadku nie mamy do czynienia z nielegalnymi klauzulami, a wzrost stóp procentowych był nieunikniony. Ludzie, którzy wzięli kredyty „pod korek”, a więc zdecydowali się płacić maksymalne raty, na jakich było ich stać, są teraz w bardzo trudnej sytuacji w dużej mierze na własne życzenie. Czy jednak przeciętny Kowalski musi posiadać wiedzę ekonomiczną? Kredyty zaciągać mogą również analfabeci. Państwo jest od tego, by zapewnić właściwe ramy udzielania kredytów, a banki od tego, aby zdolność kredytową weryfikować. O ile RPP się tutaj nie popisała, bo powinna już dużo wcześniej stopniowo podnosić stopy, a przynajmniej przestrzegać, że to zrobi, to banki zachowały się jeszcze gorzej. Dawały bowiem kredyty wszystkim, dając kredytobiorcom wśród masy papierów także kwitek, że są świadomi, że ich rata przekracza niebezpieczny poziom ich dochodów albo że stopy mogą wzrosnąć, a razem z nimi raty. Wybór kredytów o stałej stopie procentowej był iluzoryczny, bo tak jak w przypadku kredytów frankowych, był niewielki i dostępny tylko dla lepiej zarabiających.
Teraz oczywiście mleko się wylało, a rząd już zapowiada program wsparcia dla tych w najtrudniejszej sytuacji. Znowu więc mamy nieodpowiedzialne zachowanie banków i nieroztropne klientów, za które zapłacą wszyscy podatnicy. Czy jednak nie chodzi o to, aby znowu uzależnić kolejną grupę Polaków od pomocy państwa?
Źródło: redakcja