„Dzień z życia w dobie apokalipsy”. MOCNA OPOWIEŚĆ o tzw. pandemii!

Wieść gminna niesie, że coś lata po lesie. Tak oto można opisać sytuację skrajnego absurdu, który nas spowija w całym, słusznie odchodzącym, roku 2020–tym.
Pani Jola, lat czterdzieści osiem, od czternastu zatrudniona w państwowej służbie zdrowia, nie narzeka na swój los. Odkąd macierzysta jednostka oddelegowała ją do pracy w stadionowym szpitalu polowym, jej życie zaczęło toczyć się jakby spokojniej. Nie ma zbyt dużo pracy, przyjęła słuszną podwyżkę, może do woli plotkować z pozostałym personelem, okraszając radosne debaty smakowitą kawką. Tylko ten strój kosmity lekko ją uwiera. Jej nieuleczalna potliwość daje o sobie znać w sposób naruszający nie tylko estetykę, niby hermetycznego stroju, ale również wonną równowagę najbliższej okolicy. Na ten wstydliwy fakt znalazła jednak sposób. Otóż gdy tylko dostrzega, że ktoś ze współziomków zaczyna charakterystycznie nawąchiwać puste przestrzenie przed swoimi nozdrzami, w psi sposób poruszając głową, pani Jola dobywa ze swojej nieodłącznej „toreby” z Lidla ciasno opasane w przeźroczystą folię zawiniątko i wygłasza niezmienną paremię: „To mój kebab, musieli mi wcisnąć nieświeży. Sama nie zjem, ale Reksio się w domu ucieszy”. Rozmówcy wydawali się przekonani, pomimo faktu, iż rzeczony Reksio był tylko imaginacją i dziecięcym wspomnieniem pani Joli. Jej plany: „Trwać i żeby nie zamknęli kebaba”.
Doktor Edwin Bucholtz był następnym szczęśliwcem zatrudnionym w tym bezkresnym, dumnym pomniku polskiej sprawności inżyniersko-intelektualnej. Był panem fachowcem od problemów gastrycznych, występujących w umęczonym narodzie. Nie miał powalającej wiedzy, ale dość dobry stosunek do swojej lekarsko-boskiej profesji. Choć jego ego nieco urosło od momentu, gdy stał się wybrańcem, prawie epidemiologiem, postawionym na pierwszym froncie w wojnie z kulistym drapieżcą, o którym nie miał zielonego pojęcia. Awans od przysłowiowego „palca w d***e”, na podium, pięknie brzmiącej funkcji gromowładnego wirusologa lekko uniósł jego poziom satysfakcji zawodowej. Od tego momentu nawet osobista małżonka przestała go żegnać po śniadaniu złośliwym „Idź se zrób lewatywę”. A nawet zaczęła go słuchać, gdy w towarzystwie innych zawodowych bogów opowiadał brewerię na temat bandziora z wypustkami na kulistym cielsku. Czuł tę zmiany i było mu z tym dobrze. A jeszcze świadomość, iż uchodzi za bohatera, którego z podziwem postrzega wielka część społeczeństwa, popełniająca chwalebne poematy dziękczynne, ukształtowała na jego obliczu dumny, radosny grymas wszechwiedzącego filantropa i mędrca. Jego plany; „Może specjalizacja z wirusologii”
No i cham. Cham to pan Krzyś, lat 52. Od zakończenia studiów inżynierskich realizuje się zawodowo, prowadząc przedsiębiorstwo produkcyjne, zatrudniające kilku pracowników. Jak wielu uwierzył w kretynizmy o uczciwej transformacji. Zaufał także wąsatemu kłamczuchowi w zapewnienia o sprawiedliwej rekompensacie społecznej w kwocie stu milionów złotych. Pan Krzyś nie doczekał, bo gruby wąsacz okazał się etatowym nikczemnikiem. Od lat sumiennie opłaca daniny państwowe, choć częstokroć musiał się z tego powodu zapożyczać w złodziejskich instytucjach. Jego plany na przyszłość; „Przeżyć”.
Karetka zajechała z piskiem opon przed wejście do narodowej dumy, gwałtownością akcentując powagę sytuacji. Z jej kabiny wysiadło dwóch astronautów, którzy sprawnie wydobyli z jej bebechów cywila w pozycji horyzontalnej. Spłoszony obywatel chciał wstać z leżanki na kołach, by większego kłopotu swą osobą nie dostarczać.
- Leży! – usłyszał głos jednego z astronautów.
Karnie przyjął pierwotną pozycję. Po chwili jego wehikuł zatrzymał się w oznaczonym miejscu w oczekiwaniu na kolejne wytyczne. Kosmonauci zniknęli za którymiś drzwiami. Rozejrzał się dookoła, było czysto i cicho. Miejsce sprawiało wrażenie opuszczonego sanatorium. Nie było słychać żadnych rozmów. Słyszał tylko kolejne informacje z włączonego nasłuchu, żądające przybycia karetki z najróżniejszych powodów. A to ktoś meldował o nieznośnym bólu w okolicy mostka, a to jakiś dzieciak się poparzył, a to znowu bagatelny wyrostek pozginał jakiegoś biedaka. Po czterdziestu minutach takiego bezruchu nagle otworzyły się drzwi, w których oprócz dwóch astronautów pojawił się nieduży jegomość, przyodziany w dziwny strój oraz niewiasta z notatnikiem formatu A4, w równie śmiesznym ubranku. Cała czwórka zatrzymała się około trzech metrów od „gokarta” leżącego przybysza.
- Nazywam się doktor Bucholtz – odezwał się najniższy z kosmonautów.
- Doktor to imię? – zapytał leżący.
- Żartowniś nas odwiedził – rzekła, najpewniej pielęgniarka. – Pańskie nazwisko – dodała bez czułości.
- Inżynier Korawski, pierwsze imię Krzysztof. – odpowiedział.
- Co się stało ? – zapytał bezimienny doktor Bucholtz.
- Spadłem z drabiny i złamałem rękę. Dostałem od panów, którzy mnie do was przywieźli, środki przeciwbólowe, ale chyba przestają działać.
- Gdzie? – przerwała siostra.
- W łokciu – odparł pan Krzysztof.
- Gdzie to się stało? Pytałam – znowu powiało chłodem.
- Tu bliziutko, w trakcie prac wykończeniowych pobliskiego szpitala. Moja firma zakłada tam instalacje alarmowe. Wlazłem na drabinę, żeby sprawdzić wykonane prace i spadłem z hukiem. Wezwałem karetkę i panowie mnie zawieźli do jakiegoś punktu, w którym ktoś zapragnął moich wydzielin i potem przywieźli mnie tutaj.
- Czy w ostatniej dobie odczuł pan brak smaku lub zapachu. Czy doskwiera panu kaszel? Czy pana coś boli? – zapytał doktor.
- Ręka mnie boli do cholery. – odparł lekko zdenerwowany. – Węch i smak mam doskonały. Zresztą czuję jakby coś się u was psuło.
- To mój kebab. Musieli mi wcisnąć nieświeży. Sama nie zjem, ale Reksio się w domu ucieszy – wyrwała się siostra Jola, dobywając z kieszeni kombinezonu przygotowane zawiniątko, pokazując je doktorowi.
- Niech pan odsłoni tę rękę – zaordynował lekarz, nie zbliżając się do pacjenta nawet o centymetr.
- Coś pan zobaczy z trzech metrów przez te zaparowane szybki maski? – zapytał pacjent, odkrywając złamaną kończynę.
Medyk wychylił się poza niewidzialną granicę, stając na palcach i wyciągając szyję. W tej dziwnej pozycji zaczął ruszać głową w poszukiwaniu najlepszej ostrości widzenia.
- Otwarte – rzekł z powagą odkrywcy. – No i co teraz?
- Według mnie trzeba by zamknąć. – lekko złośliwie odpowiedział pacjent.
- Ale pan jest zakażony. Pański test okazał się pozytywny.
- Tak samo jak Coca-Coli i ropy naftowej. – zirytował się pan Krzysztof. – Coraz bardziej boli mnie ręka. Może coś zdecydujecie wreszcie.
- Możemy pana przyjąć, ale by musiał pan coś zrobić z tą ręką. – wtrąciła siostra Jolanta, patrząc na Bucholtza.
- A co mam zrobić? Urwać, czy skleić wikolem? – wykrzyknął inżynier.
- Właśnie – wymsknęło się doktorowi. – Może zawieźcie go do dwójki, na ortopedię. – zwrócił się do znudzonych astronautów.
- Nie możemy. Dwójkę zamienili na zakaźny. – odrzekł jeden z zapytanych.
- To co zazwyczaj robicie z połamańcami? – zainteresował się Bucholtz.
- Na ostry, ortopedyczny, ale tam jest kolejka na parę godzin i nie za bardzo chcą „pozytywnych”.
- To może zawieźcie mnie do Zakopanego i wyrzućcie przed siedzibą GOPR-u. Oni pewnie będą wiedzieli co zrobić ze złamaną ręką – wtrącił pacjent.
- Niech pan sobie nie dworuje. Ja naprawdę mam teraz problem. – napomniał Bucholtz.
- Pan ma problem?! – wrzasnął pacjent. – Jak mogę panu pomóc zdrową ręką, choć ostrzegam, że prawą nogę także mam zdrową i po piłkarsku, silną.
- Nie strasz, nie strasz, bo się ze***sz – odezwał się dotąd milczący astronauta.
- Spokojnie panowie, pan doktor zaraz coś wymyśli – rzekła ugodowo siostra Jolanta.
- Tylko co? – zasępił się lekarz.
- To może zostawmy go u nas, a jutro po 14-tej będzie doktor Kuś i coś zaradzi. – poradziła pielęgniarka
- A on nie ma jutro pacjentów w swoim gabinecie? – zapytał lekarz.
- Musimy być dobrej myśli – wlała nadzieję pani Jola. – Troszkę wcześniej wrócił z nart, bo ponoć pogoda była niesprzyjająca, to pewnie nikogo nie umawiał.
Przysłuchujący się tej rozmowie pacjent nagle nie wytrzymał.
- Czy wy słyszycie co gadacie?? Mówicie o żywym cierpiącym pacjencie ze złamaną łapą. Dzwońcie do tego Kuśki natychmiast.
- Doktora Kuś – poprawiła siostra.- A po drugie pan doktor Kuś ma prawo być zmęczony podróżą z Alp.
- Dobra! W porządku! To w takim układzie ja zadzwonię do brata. Jest w miarę dobrym adwokatem. Specjalistą od błędów w sztuce lekarskiej.
- Moment, moment. Po co te nerwy? Luźno sobie ustalamy. Zaraz coś wymyślimy – zareagował Bucholtz, który najwyraźniej nie lubił adwokackiej profesji. Zwłaszcza w kontekście swojej osoby. – Spokojnie, spokojnie.
To powiedziawszy obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami, z których uprzednio się wyłonił.
Nastała cisza. Pozostali na miejscu debaty widać nie mieli sobie nic istotnego do powiedzenia. Po pięciu minutach drzwi się ponownie otworzyły, ukazując wyprostowaną sylwetkę lekarza.
- Doktor habilitowany Kuś przyjedzie za dwadzieścia minut – oświadczył triumfalnie.
- Niech ten Kuś dwojga imion się pospieszy, bo ból jest nie do wytrzymania. – zbolałym tonem powiedział pan Krzysztof.
Po ogłoszeniu wiktorii znowu wróciła cisza. Nikt nie oddalał się z miejsca w oczekiwaniu na przybycie zbawcy.
Nagle znowu zaszumiało w głośniku służbowego radia. Pani dyspozytorka wywoływała załogę karetki.
- Zespół czternasty zgłoście się – wywoływała.
- Czternastka, zgłaszam się – padła odpowiedź.
- Jedźcie na wiadukt na Kruczkowskiego. Jakiś delikwent tam wisi. Straż już go odcięła. Musicie tylko stwierdzić zgon.
- Kuźwa znowu?! To już mój jedenasty w tym miesiącu! – odezwał się chrypliwy głos załoganta.
Pani Jola szybkim krokiem podeszła do radia, wprawnym ruchem je wyłączając.
- Ludzie powariowali – odezwał się doktor Bucholtz. – Słyszałem, że co czterdzieści minut taką decyzję podejmuje jeden Polak. Nie mogę tego pojąć.
- Widzisz pan, panie Bucholtz tak wygląda prawdziwa epidemia, która nas dziesiątkuje. Radzę zejść na ziemię i wnikliwiej się porozglądać wokół siebie – powiedział pan Krzysztof do zamyślonego lekarza.
- Nadal nie rozumiem – odrzekł lekarz.
- Widzę i ubolewam, a teraz dajcie mi coś przeciwbólowego.
Leszek Posłuszny
Źródło: prawy.pl