„Veni, vidi …….non vicit”

Siadając do pisaniny, do której umysłowa opuchlizna niekiedy mnie zmusza, chciałem odnieść się do wyborów, by choćby dla siebie, wydać racjonalny werdykt. Jednak uznałem, iż mój komentarz utonie w potoku wyznań wielu domorosłych mędrców, którym oddaję ten poligon na przemądrzałe pierdoły, które i tak zweryfikuje otaczający nas żywot i rzecz jasna Szef wszystkich Szefów. Gdy już wyartykułowałem uznanie dla boskiego porządku świata, postanowiłem postawić na odrobinę prywaty, która w efekcie i tak, ku memu zdziwieniu, sama poszuka odnośników w naszej, podwórkowej sytuacji geopolitycznej.
Rozpoczynając moją opowieść wyznać muszę, iż od wielu, wielu lat jestem oddanym fanem naukowej dziedziny o nazwie irydologia. Dla niewtajemniczonych przybliżę, że jest to dziedzina nauki diagnozująca stan ludzkiego zdrowia w oparciu o analizę tęczówki człowieczego oka. Mimo, że w naszym kraju jest to nauka, którą establishment medyczny najchętniej zapakowałby do szufladki obok czarownicy z długim nosem w potężnym kapeluszu, oraz grubym i brodatym krasnoludem z różdżką w kosmatych łapach. Ja jednak tejże nauce zawdzięczam zdrowie i życie moich najbliższych i swoją osobistą kondycję. Miałem bowiem wielkie szczęście i honor wiele lat temu poznać lekarza irydologa, który raczył obdarzyć mnie swoją przyjaźnią. Długi czas moją pasję kosztowałem stricte amatorsko, aż nadarzyła się niepowtarzalna okazja móc studiować arkana rzeczonej wiedzy pod okiem lekarza irydologa, a przy tym uroczej niewiasty, będącej twórcą rozchwytywanym kompendium współczesnej irydologii. Już na pierwszych zajęciach uderzyła mnie Jej skromność. Ze wszystkich utalentowanych słuchaczy tylko ja, reprezentant nikczemnego zawodu prawnika, znałem jej niedaleką przyszłość pełną splendoru, światowej doceny i wielkiej liczby dowodów wdzięcznych pacjentów. Nie ma bowiem, we współczesnej medycynie, innej drogi dla dziedziny, która leczy, a nie tylko merkantylnie zalecza, ignorując powody powstawania zdrowotnej przypadłości człowieka.
Ta pełna radości Wykładowczyni okazała się być Rosjanką o dwóch duszach. Rosyjskiej, z urodzenia i duszy, oraz polskiej, z obywatelstwa i duszy. Ta słowiańska kompilacja pozwoliła Panu Bogu stworzyć człeka hardego, o niebywałej wrażliwości. Skromnego , ale pewnego swoich sądów. Dość powiedzieć, iż po konsumpcji potężnej dawki wiedzy, okraszonej odpowiednim dyplomem, nie mogłem odmówić zaproszeniu do Moskwy na spotkanie z ciekawym lekarzem oraz niemniej ciekawym miastem.
Oczywiście jako człowiek o określonych poglądach spieszę nadmienić, iż nie miałem najmniejszych przeciwskazań przed wizytą w sąsiednim kraju, pomimo świadomości imputowania bliskim mi ludziom ruskich konotacji i wydumanych fobii. Uznając wrogi argument za nikczemny wykwit świadomej, deprecjonującej negacji zacnych ludzi, ująłem mą urodziwą małżonkę i poszybowaliśmy w kierunku, niby znanego, a jakże tajemniczego sąsiada.
Przywitało nas dwadzieścia milionów przeróżnych ruskich twarzy, wśród których niejeden antropolog mógłby przeprowadzić kompletny przewód habilitacyjny, nie ruszając się z miejsca. Prócz niewyobrażalnego monumentalizmu, uderzył mnie nieprawdopodobny porządek wszechrzeczy, od zwykłego, ulicznego porządku, po narodowe zdyscyplinowanie świadczące dobitnie o genetycznej potrzebie wiary w cara. Bez większej różnicy czy to Piotr Pierwszy, czy Putin Dziesiąty. Zabiegany naród na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia szczęśliwego. Ludzie są skupieni, bez nadmiernej otwartości dla turystów, a zwłaszcza dla Polaków. My Polacy tuszowaliśmy przez lata naszą bytność na Kremlu. Inaczej niż Ruski. Większość Ruskich ma wytatuowany na przedramieniu duszy, okres naszego podboju Moskwy. Dla nich to okres „Smuty”, najgorszy dla ruskiej mocarstwowości. Gdy przemierzałem muzeum historii Romanowych dostrzegłem jak wielką rolę odegraliśmy w dziejach Rosji, jako naród mężny, bitny, niezbyt lubiany, ale ze wszech miar szanowany i obdarzony respektem. To muzeum, które czasy stalinowskie zaczyna marginalizować i traktować jako okres szalonego Gruzina, którego pomioty muszą naturalnie wymrzeć, żeby mauzoleum z przyległościami zepchnąć do rzeki Moskwa, przypomniało mi tyle dat naszych, polskich triumfów, że stając przed hotelowym lustrem, za moim obliczem zamajaczył mi niewyraźny obraz skrzydeł polskiej Husarii, o której potędze usłyszałem wiele czołobitnych historii. Zwyczajny Rusek zyskuje przy bliższym poznaniu. Gdy okażesz mu bezinteresowność, on gotów jest Tobie nieba przychylić, częstując wszystkim co posiada. A gdy jeszcze w tle smutnie wybrzmi potęga melodii ruskiego romantyzmu, już gotów jest się bratać, zachowując przy tym jednak cień nieufności. To co jednak jest wspólnym mianownikiem dla wszystkich Rosjan to szacunek i umiłowanie „matki Rasiji”. Może to i pozostałość po czasach gdy prócz patriotyzmu przeciętny, wymęczony Rosjanin niczego nie miał. Może to wspólna nić łącząca wszystkich, bez względu na status społeczny, dość powiedzieć, że próbując negować, któregokolwiek z carów, nawet tego współczesnego, można nieźle nabrać po pysku.
Sama Moskwa to kraina urody i bogactwa wyjątkowego, nie wstydząca się swych korzeni, próbująca wymazać z pamięci łajdactwa bolszewickiego piętna. Kraina tysięcy Maybachów, niebywałej czystości i architektury, która onieśmiela. Na jednym z głównych skwerów swoje baczenie na to ruskie sioło roztacza potężny pomnik Świętego Krzysztofa, dzierżący dwudziestometrowy chrześcijański krzyż. Jego przedwieczne dźwiganie dobrej nowiny, stawia go w rzędzie nieocenionych dobrodziejów, jakim dla narodu polskiego był Święty Wojciech. Nie spotkałem dotychczas miasta o tak wyjątkowej symbiozie pomiędzy tradycją, religią a nowoczesnością. Miasta, które Polakowi otwiera swoje bramy bez angolskiej wyższości, szkopskiej pogardy, amerykańskiego niedouczenia, francuskiej pseudo-nowoczesności, starozakonnej chciwości czy unijnych debilizmów. Miasta, które ma duszę.
Przez jednego z ruskich doktorów byłem ugoszczony na jego skrawku podmiejskiej, ukochanej ziemi. Chłop silny jak niedźwiedź, a przy okazji kibol Lokomotivu i Krychowiaka. Uraczył nas po królewsku pomimo siermiężnych warunków. Gdy zajadaliśmy się mięsiwem, wędlinami, owocami i serami wszystkich smaków, skorzystałem z mojej, cudownej irydologicznej tłumaczki, wyrażając podziw dla smaków serwowanego jadła. Wtedy właśnie usłyszałem słowa, które zmroziły mnie swą szczerością i nieuchronnością. Otóż ów doktor z lekkim przekąsem rzekł do mnie mniej więcej tak; „Leszek gdy spotkasz jakiegoś dobroczyńcę z Unii Europejskiej, albo z twojego rządu to podziękuj im od wszystkich Rosjan za sankcje, które na nas nałożyli. Wszystko co dzisiaj jadłeś było rodzime, ruskie, a owoce, uzbeckie i gruzińskie. Jeszcze parę lat temu częstowałbym was polską wędliną czy francuskim serem. Dzisiaj z tytułu nowych spożywczych asortymentów okręg moskiewski ma najbogatszy okres ostatnich lat. Nie obchodzi mnie kto tam w Unii jest właścicielem receptury. Ważny dla mnie jest smak i fakt, że to Rusek zarabia. Będzie wam trudno tu wrócić.”-uśmiechnął się do mnie zawadiacko. Przełknąłem tylko kolejny kęs wybornej potrawy, a w mojej wyobraźni przemknął mi niechciany poczet powykrzywianych gęb europejskich polityków na czele z obsikanym menelem czy wiecznie bojkotującym fryzjera i stomatologa, nienawistnym bucem.
- Durnie – syknąłem bezwiednie.
- Szto? – zapytał doktor Andriej.
- A niczewo, niczewo – kalecznie odparłem po rusku.
Nie był to ostatni akcent naszego pobytu u zacnego gospodarza. Czekała nas jeszcze prawdziwa ruska bania, czyli sauna nie mająca sobie podobnej w polskim zwyczaju. Gdy piec, z naturalnym paleniskiem, dochodził do pożądanej temperatury Andriej uraczył nas opowieściami o swoim życiu i karierze zawodowej. Kiedy kończył wątek dotyczący służby wojskowej okraszony nazwami wielu państw, w których stacjonował lub walczył jako wojskowy lekarz nagle mnie olśniło. Bez znaczenia czy mówił o Afganistanie czy o Seszelach zrozumiałem jedno, iż każdy Rusek w wieku od dwudziestu do stu lat ma w swoim CV uczestnictwo w jakiejś wojnie. Każdy współczesny Rosjanin wie jak załadować, rozłożyć, złożyć czy wreszcie użyć kałacha. Nie jest to już drugo- wojenna hołota, która tyle złego nam uczyniła. Jak można szczuć nas na Ruskich, antagonizować naszą młodzież, napuszczając na sąsiadów. Młodzież, której orężem są dzisiaj telefony komórkowe i inne bzdurne gadżety. Młodzież, której największą przeżytą bitwą jest uczestnictwo w idiotycznej manifestacji za lub przeciw pobierania tranu z orek czy innych wielorybów, a wojną, zwyczajowa zadyma na szkolnym boisku. Kto zatem ma interes w tym by pakować nas w objęcia Izraelitów, Ukraińców czy Amerykanów. Kto śmie ryzykować naszą młodzieżą, serwując sojusze z krajami, które jak jeden mąż, są w stanie permanentnej wojny, a to z Ruskimi, z Palestyńczykami, z Syryjczykami czy po prostu z całym światem. Jeśli ktokolwiek się odważy na tak bezkresny bandytyzm wobec własnego, młodego pokolenia, a zwłaszcza tak wartościowego jak polskie, oświadczam iż wypowiem mu obywatelskie posłuszeństwo, nie godząc się na oblewanie trującym „roundupem”, jedynej w swoim rodzaju, odradzającej się ludzkiej materii w środkowo-europejskim kraju.
Kiedy opuszczałem Rosję, pełną tajemnic, piękna i słowiańskiego romantyzmu, bogatszy o wiele zdjęć ruskich tęczówek moja konfederacka dusza radowała się ze spotkania z Ojczyzną.
Spoglądając w dół na opuszczaną aglomerację, ni stąd ni z owąd, powiedziałem do siebie;
- Ale wy nie znacie schabowego – uśmiechnąłem się z dziwną satysfakcją.
PS. Drogi czytelniku niech nie zwiedzie Ciebie ton pełen przychylności i zrozumienia. Po mojej wizycie w tym wielkim kraju dostrzegam pozytywne zmiany, zachodzące w „zwykłych” ludziach, lecz z kronikarskiego obowiązku nadmienić muszę, iż nie jest to zmiana na jedno lub dwa pokolenia. Świadom jestem, iż wspólnych interesów geopolitycznych nie dostrzegam, a nawet sobie ich nie wyobrażam. Historia uczy, iż Moskalom zawsze będzie bliżej do Niemca niźli do najbliższego sąsiada. Zatem będę ze szczególną uwagą przyglądał się geopolitycznym działaniom włodarzy Rosji zdecydowanie bardziej się ich obawiając, niż upatrując w nich nadziei dla Polski. Nie będę jednak ignorował pozytywnych przemian zwykłego Ruskiego, mając jednak pełną świadomość, iż w sytuacji najmniejszego geopolitycznego konfliktu poddany wielkiej Rosji zawsze podąży za swoim carem. Zatem róbmy indywidualne, korzystne interesy z obywatelami zza miedzy jak to czynią inne kraje, które tak szczycą się respektowaniem sankcyjnych zobowiązań międzynarodowych. Z mego obglądu najpoważniejszą ofiarą rzeczonych sankcji jest polska gospodarka, a zwłaszcza polskie rolnictwo i sadownictwo. Zatem wśród piewców i sygnotariuszy ruskich sankcji należy poszukiwać naszych prawdziwych antysojuszników, zainteresowanych osłabieniem polskiej gospodarki. Choć dzisiaj znamy prawdziwe narodowości naszych katyńskich zabójców oraz powojennych, zwyrodniałych dygnitarzy, musimy być czujni i uważni, wspominając słowa Świętego Jana Pawła II-go: „Wybaczać, ale nie zapominać”. Wszak kolor krwi tak długo zostaje na powierzchni.
Źródło: Leszek Posłuszny