Dlaczego Australijczycy jedzą polski dżem "pomarańczowy"?

Jeden z zakładów przetwórstwa owocowego znajdujący się na terenie Polski (bo trudno powiedzieć, że polski) produkuje dżem pomarańczowy na eksport do Australii. Na etykiecie znajdującej się na słoiku, w którym jest ten dżem nie pojawia się (w żadnym języku) co prawda ani słowo „dżem” ani słowo „pomarańczowy”, ale potencjalny konsument, gdy obejrzy tę etykietę kupi ten produkt będąc przeświadczonym, że jest to dżem pomarańczowy.
W podanym na etykiecie składzie tego czegoś znajdujemy informację: „orange 30%”. Ze składu tego nie wynika, aby w tym czymś były jakieś inne owoce.
Czy to prawda, ze to coś ma w sobie 30% pomarańczy?
I tak i nie. Wszystko zależy od tego co uważa się za pomarańczę i co nazywa się pomarańczą. Jeśli pomarańczą nazywamy cały owoc, to jego skórka też jest pomarańczą. To coś produkuje się zaś, między innymi, ze skórki pomarańczowej. To jej jest w tym czymś 30%.
Do zakładu prztwórczego znajdującego się na terenie Polski przywożą drobno posiekaną zamrożoną skórkę pomarańczową. Dusi się ją w wielkich kadziach z cukrem, woda, pektynami i różnymi innymi dziwnymi składnikami. Pakuje się to coś do słoików. Nakleja się na nie etykiety i pakuje na tiry. Zawożą one te słoiki do portu, a stamtąd płyną statkiem do Australii, do której w linii prostej jest ponad 13 000 km.
Dlaczego się to robi?
Czy to się opłaca?
Dlaczego Australijczycy jedzą coś takiego?
Dobre pomarańcze dają drzewa rosnące w Papui Nowej Gwinei, które jest o rzut beretem od Australii i ma bardzo tanią siłę roboczą.
Globalizm jest jakiś absurdalny, sprzeczny z prawami ekonomii i podejrzewam, że pełen kumoterstwa i łapówkarstwa.
No cóż na naszych oczach powstaje Światowy Związek Socjalistycznych Republik.
Źródło: Dr Stanisław Krajski