Zdaniem eksperta deglomeracyjne to przenoszenie do nich urzędów pod publiczkę

0
0
fot. materiały prasowe
fot. materiały prasowe /

Na stronie internetowej „Nowej Konfederacji” ukazała się artykuł „Deglomeracyjne zaklinanie rzeczywistości” autorstwa Jeremy Piekutowskiego (publicysty "Więzi" i"Tygodnika Powszechnego" który hasła deglomeracji uznał za populistyczny frazes.

Zdaniem eksperta „od kilku dni hasło „deglomeracji” jest odmieniane przez wszystkie przypadki: 13 stycznia br. plan deglomeracyjny ma przedstawić wicepremier Jarosław Gowin. Plan ten ma polegać na przeniesieniu części urzędów centralnych z Warszawy do innych miast. „Pokażę w styczniu przykłady instytucji, które z powodzeniem można przenieść do wspomnianego Chełma, do Jeleniej Góry” – mówił w grudniu Gowin”.

Według eksperta „pomysł na deglomerację, promowany od dłuższego czasu m.in. przez Klub Jagielloński, nie jest jednak bliski jedynie Zjednoczonej Prawicy. O „odrzuceniu warszawocentryzmu” jednym głosem mówi Robert Biedroń, Kukiz’15 i Partia Razem. Eksperci i publicyści wskazują wiele przykładów państw europejskich (najczęściej wskazywany jest przykład Niemiec), w których modele rozwoju są zasadniczo inne niż polski. W tych krajach rozwój jest zrównoważony terytorialnie, występuje wiele silnych małych i średnich miast. W Polsce natomiast mamy do czynienia z modelem polaryzacyjnym, z silną stolicą i szeregiem mniejszych ośrodków, które od stolicy dzieli przepaść pod względem gospodarczym, infrastrukturalnym i społecznym”.

Z taką diagnozą polskiej rzeczywistości ekspert się zgadza. Jego zdaniem „faktycznie, przepaść między Warszawą a innymi ośrodkami miejskimi jest duża, choćby przeciętne wynagrodzenie miesięczne brutto w Warszawie w 2017 r. było o ponad 30 proc. wyższe niż np. w Łodzi czy w Opolu, i o około 20 proc. wyższe niż w Poznaniu i Wrocławiu. Różnice dotyczą nie tylko wynagrodzeń, ale także infrastruktury czy kapitału społecznego. Ale czy trafne jest remedium?”

Jak przypomina ekspert „argument najczęściej stosowany przez przeciwników deglomeracji instytucji” przytacza „wysokie koszty organizacyjne takiej operacji – nowa siedziba, nowe meble, sprzęt, nowe pieczątki, adresy, linie telefoniczne”.

Ekspert uważa, że „istnieją natomiast straty dużo poważniejsze i bardziej długofalowe niż jednorazowy koszt organizacyjny. Instytucja bowiem to nie jest przede wszystkim nazwa, zakres zadań i regulamin organizacyjny. Instytucja to przede wszystkim zespół wykwalifikowanych, znających się nawzajem i umiejących współdziałać i komunikować się pracowników. Tymczasem w najbardziej optymistycznych scenariuszach nie można przewidywać, że więcej niż 20 procent kadry przenoszonych urzędów wyjedzie z Warszawy za swoim miejscem pracy do Chełma, Gorzowa Wielkopolskiego czy Suwałk. Jeśli nawet wyjadą, to raczej nie wizjonerzy, planiści i szefowie – ci najczęściej mają w Warszawie rodziny i mieszkania, są tu zadomowieni, i przynajmniej część z nich wchłonie biznes lub organizacje pozarządowe. Jeśli dotąd nie decydowali się na taką zmianę z różnych powodów, deglomeracja à la Gowin może być momentem, w którym się zdecydują. Tymczasem w nowym miejscu trzeba będzie instytucję rozumianą jako zespół ludzi zbudować niemal od zera. Tego nie robi się w rok czy w dwa lata, zwłaszcza przy powolnym tempie przekształcania uczelni, wprowadzania nowych kierunków nauczania itp. Jakość działania ważnych instytucji państwowych, już bardzo słaba (o czym mówią eksperci i politycy z różnych stron sceny – Jan Rokita, Andrzej Zybała, Andrzej Zybertowicz czy Bartłomiej Sienkiewicz), przez co najmniej kilka lat, jeśli nie dłużej, będzie jeszcze dodatkowo osłabiona”.

W opinii eksperta „nie będzie to jedyne osłabienie. Od wielu lat jako jeden z największych jego problemów wskazuje się „silosowość” czy „resortowość”. Pisałem o tym w „Nowej Konfederacji”, mówił o tym prof. Andrzej Zybała, ale lepiej posłużyć się tu słowami byłej minister cyfryzacji, Anny Streżyńskiej: „Silosowość (…) to jest największa bariera, z którą również my, wchodząc do rządu, musieliśmy się zmierzyć i zacząć pracować w środowisku, w którym o cyfryzacji poszczególnych sektorów decydują zarządzający konkretnymi resortami bez jakiejkolwiek spójności pomiędzy poszczególnymi działami administracji i gospodarki”. Skoro jednostki znajdujące się w jednym mieście nie umieją się porozumieć – a w obliczu obecnego stanu cyfryzacji „sprzętowej” i „mentalnej” spotkanie bezpośrednie jest w naszych instytucjach publicznych ciągle główną metodą wspólnych ustaleń i uzgodnień – to co będzie, gdy poszczególne instytucje będą odległe od siebie o setki kilometrów? Ile wspólnych uzgodnień, debat i działań koordynacyjnych odejdzie do lamusa z przyczyn praktycznych?”

Zdaniem eksperta zwolennicy deglomeracji głoszą, że „te wszystkie koszty i tak warto ponieść, bo reforma będzie oznaczać szybszy rozwój miast, do których zostaną przeniesione urzędy. Absolwenci uczelni nie będą wyjeżdżać do Warszawy, a wokół urzędów, jak pisze Jarosław Komorniczak, stworzona zostanie sieć instytucji i firm zależnych, a miastom nadany zostanie unikatowy kierunek rozwoju. Z argumentem o zatrzymaniu absolwentów trudno się nie zgodzić – jest to niekwestionowany plus deglomeracji. Jednak czy faktycznie stworzona zostanie sieć instytucji i firm zależnych, skoro urzędy i tak w wyborze dostawców sprzętu i usług zobowiązani są do stosowania Prawa zamówień publicznych, więc nie mogą wybrać sobie dostawców lokalnych tylko dlatego, że tak chcą? Czy faktycznie przeniesienie na przykład – jak sugeruje Komorniczak – Komisji Nadzoru Finansowego do Gorzowa Wielkopolskiego – spowoduje nadanie temu miastu unikatowego kierunku rozwoju i zaczną tam ściągać centrale banków? Śmiem wątpić. Intensywny rozwój biznesu w Warszawie nie jest przede wszystkim spowodowany bliskością urzędów centralnych, z którymi większość firm ma na co dzień niewiele do czynienia. Biznesmeni od lat ściągają do Warszawy dlatego, że to miasto o znakomitej infrastrukturze, niezłym transporcie publicznym, doskonałym systemie kształcenia kadr, łatwym dostępie do usług wysokiej jakości. Nie mówię, że jest to jakaś szczególna zasługa Warszawy i jej mieszkańców, ani że inne miasta zasłużyły na gorszy los. Dlaczego tak się stało, dlaczego po 1989 r. ruszyła spirala wzmacniająca Warszawę, pisze w cytowanym raporcie prof. Śleszyński – ale to biznes, a nie administracja, przede wszystkim ściąga mnóstwo ludzi do Warszawy i tej sytuacji nie zmieni się jedynie deglomeracyjnym zaklinaniem rzeczywistości. Poprzednie rządy miały zresztą podobne (co do metody) pomysły, choćby budowanie i rozwój lokalnych lotnisk, które często dziś przynoszą milionowe straty, a gospodarki znacząco nie rozwinęły”.

Ekspert uważa, że „zrównoważenie rozwoju w Polsce i wzmocnienie mniejszych ośrodków jest potrzebne. Jednak małym miastom przede wszystkim potrzebny jest rozwój gospodarczy, rozsądny rozwój infrastruktury (zwłaszcza odbudowa niszczonego przez wiele lat transportu publicznego), poprawa jakości edukacji. A jeśli już mówimy o decentralizacji, powołując się na federalne Niemcy, to czemu przenosić urzędy centralne, zamiast wzmocnić samorządy? Znaczą one w Niemczech dużo więcej niż faktycznie rozproszone instytucje centralne. W raporcie o Polsce średnich miast prof. Śleszyński wskazuje zresztą wiele rozwiązań, które mogłyby wesprzeć mniejsze ośrodki (zmiany administracyjne, rozwój transportu). Niestety, rządzący na razie wybrali spośród nich tylko to, które jest szczególnie skuteczne marketingowo – a realnie już niekoniecznie”.

Jan Bodakowski

Źródło: www.nowakonfederacja.pl

Najnowsze
Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Przejdź na stronę główną