Chory liberalizm i kultura wykreślania

0
0
/ Fot. Paul Stein/CC BY-SA 2.0/Wikimedia Commons

Wśród intelektualistów, przemoc fizyczna nie jest modna więc przy okazji Black Lives Matter eksplodowała w tym środowisku tylko przemoc intelektualna. 7 lipca 2020, Harper’s Magazine opublikował „List w sprawie sprawiedliwości i otwartej debaty” („A Letter on Justice and Open Debate”). List ten podpisało 153 znanych pisarzy, dziennikarzy i wykładowców akademickich. Porównać to można do 153 kamyczków rzuconych w stronę redakcji "The Wall Street Journal". Pada w nim bowiem zakazane słowo "illiberalism" czyli chory liberalizm. Zaraz po tym jest (oczywiście) pokorne machanie gałązką oliwną czyli krytyka prezydenta Donalda Trumpa. Ale i tak wszyscy wiedzą, że jest to atak na cancel culture, czyli kulturę wykreślania.

Aby to dobrze rozumieć, trzeba cofnąć się w czasie. Komunistyczna Partia USA była kiedyś znaczącą siłą. Po wojnie, do świadomości Amerykanów dotarło jednak, że komunizm i hitleryzm to bracia. Dzięki temu, wiatr historii zdmuchnął KP USA ze sceny. Większość członków i sympatyków tej partii poszła wtedy en masse do Demokratów. Elita intelektualna KP USA wybrała inną drogę. Poszli na Wall Street i zbudowali prawe skrzydło partii republikańskiej czyli frakcję neokonserwatystów. Dzięki temu, amerykańska komuna kontynuowała marsz przez instytucje finansowe i medialne. Wall Street zaakceptowała bowiem nową doktrynę; totalitarny kapitalizm, i populistyczni demokraci oraz populistyczni republikanie przestali być potrzebni.

Za punkt przełomu, uznaje się debatę (1968) Williama F. Buckely z Gorem Vidal. W jej trakcie, Vidal powiedział, że Buckely jest krypto nazistą, a Buckle zrewanżował się mówiąc, że Vidal jest queer czyli (używając obowiązującego teraz slangu) niebinarny.

Tradycyjnymi amerykańskimi mediami były niezależne (lokalne) czasopisma. Najczęściej były one ponad polityczne. W dobrym znaczeniu tego bezsensownego słowa. Cenzura i autocenzura obejmowała wtedy tylko kuchenną łacinę i czymś normalnym było publikowanie obok siebie tekstów napisanych przez ludzi mających różne poglądy. Podobnie było w radiu i telewizji. Liczyła się tylko wartość merytoryczna i literacka nadawanych audycji. W nowej, jeszcze szybciej centralizowanej rzeczywistości coraz częściej pisano i mówiono to samo co "The New York Times". Powstał mainstream który przyznał sobie patent na kształtowanie języka.

No i mamy teraz słowa bez znaczenia (np., kultura, tradycja, demokracja) i słowa których znaczenie zależne jest od tego w którą stronę wieje wiatr. Pisanie publicystycznych i naukowych tekstów stało się dzięki temu łatwe. (Złośliwi twierdzą że, w oparciu o czerwoną książeczkę Mao, chińscy programiści napisali algorytm który sprawdza czy tekst jest wystarczająco „dobry”).

Prawa fizyki są jednak nieubłagane. Czym dalej wahadło wychyla się w lewo tym dalej odchyla się w prawo. Pierwszą oznaką populistycznej kontrrewolucji był rok 2000. Wybory prezydenckie wygrał George W. Bush. Podczas jego pierwszej kadencji, 11 września 2001, muzułmańscy terroryści zniszczyli wieżowce WTC w Nowym Jorku. Rozpoczęła się wojna z terroryzmem. Bush wygrał reelekcję i w trakcie jego drugiej kadencji w bliskowschodni piasek wsiąkała krew amerykańskich żołnierzy.

To nie wszystko. W roku 2008, wybuchł kryzys w wyniku którego przeciętny Amerykanin stracił przeszło 30 proc. swoich oszczędności. Wahadło nie wiedziało więc w którą stronę ma się wychylać. I stała się wtedy rzecz zadziwiająca. 4 listopada 2008, Amerykanie wybrali czarnoskórego Baracka Obamę. O wyniku wyborów, zadecydowało to, że ludzie chcieli zamknięcia czołowych banksterów i uważali, że „białas” nie odważy się tak wysoko podskoczyć.

Pierwsza kadencja Obamy nie była zła. FED wydrukował brakujące miliardy. Popłynęły one (oczywiście) do banków. Pozwoliło to jednak odbudować (częściowo) wartość funduszy emerytalnych. Wyglądało również na to, że śledztwo w sprawie odpowiedzialności za kryzys idzie do przodu. Obama wygrał więc reelekcję i mógł zadać banksterom oczekiwany coupe de grâce. Nic takiego się jednak nie stało.

Pierwszymi ludźmi, którzy zrozumieli, że zostali wystawieni do wiatru, byli młodzi, wykształceni z wielkich miast. 17 września 2011 roku powstał ruch Occupy Wall Street (Okupować Wall Street – OWS). Marzenia o tym, aby zająć i okupować giełdę było oczywiście dziecinną mrzonką. Zajęto tylko znajdujący się niedaleko park Zuccotti. Powstało tam miasteczko namiotowe którego najważniejszym punktem był internetowy „Głos Ameryki”. Początkowo, elita obu partii patrzyła na to ze stoickim spokojem. Myślano, że grupa (około 2000) lewaków będzie przez jakiś czas bić w bębny, ćpać i śpiewać, po czym rozejdzie się do domów. Stało się inaczej.

Okazało się, że OWS to nie lewacy tylko populiści - posiadający zdobyte w korporacjach doświadczenie w organizacji marketingowych projektów. Były oczywiście bębny, ćpanie i śpiewanie „...We shall overcome some day...” ale pod tą przykrywką trwała poważna praca organizacyjna. Krystalizował się (znów) populizmu amerykańskiej klasy średniej. Okazało się, że ludzi mających w wielu sprawach różne poglądy potrafi połączyć proste hasło: „Zyski wasze. Koszty nasze.”. Tym bardziej, że nadawało to realne znaczenia innemu sztandarowemu hasłu OWS: „We are the 99%” (Stanowimy 99 proc.).

To drugie hasło też przeszło do politologicznej klasyki. Przypominało tak zwanym zwykłym ludziom, że należą do „99%” - bez względu na rasę, poglądy, religię czy orientację. „We are” czyli „stanowimy” odnosi się też jednoznacznie do tu i teraz. A gramatyka języka angielskiego „nie wpuszcza” do tak zbudowanego zdania żadnych uwarunkowań. Nie trzeba się nigdzie zapisywać lub wierzyć w jakiś dogmat aby być członkiem 99%.

Z każdym upływającym dniem Zuccotti Park coraz bardziej przypominał salę BHP w Stoczni Gdańskiej. Tego ani Demokraci ani Republikanie tolerować dłużej nie mogli. Musieli szybko podjąć wspólną decyzję; negocjować albo pałować. Wybrano oczywiście to drugie. 15 listopada 2011 policja rozpędziła protestujących. Zabierając przy tym komputery. Dla OWS był to nokautujący cios gdyż zapomniano zabezpieczyć adresy i kontakty. Włączono też natychmiast starą jak świat technikę dzielenia ludzi. Niektórych wyróżniających się działaczy OWS awansowano o kilka szczebli. Resztę zwolniono z pracy. W ten prosty sposób, upokorzona została równocześnie dość duża część elektoratu.

Do następnych wyborów było jednak daleko i elita liczyła na to, że czas leczy rany. Faktycznie leczy, ale blizny zostają. Czas ma również jeszcze jedną właściwość. Ucieka szybciej niż się wszystkim wydaje. Nadeszły następne wybory. Wygrał Donald Trump czyli wyborcy upokorzyli równocześnie elitę obu partii.

Już następnego dnia, mainstreamowe media zaczęły szukać wytłumaczenia dlaczego stało się to, co się stało. W pierwszym szeregu szła teza, że Trump jest kapciowym Putina. Nie chwyciło. Następnie powtarzano maniakalnie, że ludzie są głupi i nie wiedzą co jest dla nich dobre. Nie przeszkodziło to tak Internetowi błyskawicznie zdiagnozować i opisać aktualny stan amerykańskiej polityki: Republikanie są skorumpowani, a Trump ma ego większe niż Ameryka. Demokraci też są skorumpowani i mają ego większe niż Trump.

Przyznanie sobie przez populację prawa do wydawania racjonalnych ocen, zyskało nawet nazwę: Pain of Twitter. Elita odczuwa bowiem prawie fizyczny ból na myśl o tym, że trudno jest kontrolować Twitter, Facebook i Youtube. Właśnie wtedy odezwały się pierwsze głośne głosy mówiące, że trzeba pilnie zacząć cenzurować Internet. Nadszedł więc czas obrony przez atak. Powstała totalna (ponadpartyjna) opozycja, włączająca do swojego arsenału agresywną kampanię cancel culture. Bycie totalnym zdefiniowano bowiem tak, że lewomyślni mają obowiązek totalnego wykreślenia prawomyślnych.

Świat nie byłby światem gdyby lewicowo liberalni intelektualiści gorszej jakości nie próbowali wykreślić przy każdej okazji lewicowo liberalnych intelektualistów lepszej jakości. Nie jest przecież prawdą, że rewolucja zjada własne dzieci dopiero po zwycięstwie. Zjada je również po każdej przegranej bitwie.

Pod topór cancel culture idą teraz ci, którzy umieją pisać i mówić. Nie taki był oczywiście plan, ale lawina zabiera również duże kamienie.

Z redakcji "The New York Times" wywalono niedawno lewicowo liberalną Żydówkę Bari Weiss - za nazizm i rasizm. W tej sytuacji, ci bardziej rozgarnięci, zaczynają rozumieć, że czas najwyższy aby na jakiś czas zrobić cancel na cancel culture. Okazało się po prostu, że dla illiberalsm BLM to polityczny COVID. I nie chodzi tylko o spalone domy i samochody. Większość białych, którzy głosowali na Obamę, przypomniała sobie, że Black Lie Matter, czyli czarne kłamstwa też mają znaczenie.

Co będzie dalej? Chwilowe rozstrzygnięcie nastąpi w dniu ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich. Donald Trump wygra reelekcję i rozlegnie się ironiczny śmiech historii – illiberalism znajdzie się na deskach i będzie przez następne 5 lat liczony.

To powyżej napisałem w stylu WIEM. Proszę nie dać się na to nabrać. Równie prawdopodobne jest, że Trump przegrana i rozlegnie się ironiczny śmiech historii – illiberalism znajdzie się na deskach i będzie przez następne 5 lat liczony. Dziwny to paradoks ale w Internecie widać już wyraźnie tęsknotę za demokratyczno-republikańskim populizmem OWS.

Tak czy inaczej, duże pieniądze będą musiały być wydane, aby w Ameryce zapanował znów (względny) spokój społeczny.

Jerzy Jacek Pilchowski

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Przejdź na stronę główną