Zimowa stolica Polski

Zakopane - miasto (za)kochane. Piękny kwietniowy dzień na chodniku na Jaszczurówce widzę parę dwóch wielkich, łysych ubranych w dresy adidasa, buty adidasa, czapeczki Adidasa, w ręku otwarte browary i słyszę... urwa jak stąd bede wyjeżdżam to sie chyba poryczę... - No stary rozumiem cię - jest zajebiście - potwierdził drugi dresiarz. A ja przechodząc obok mało nie parsknąłem śmiechem. Choć to było średnio bezpieczne - bo każdy z nich był ze dwa razy większy ode mnie i na siłowni musiał niejedno wiadro koksu, przepraszam "odżywek" zjeść. Jednak zaskoczyła mnie ta głęboka wrażliwość ludzi raczej o empatię niepodejrzewanych w kwestii piękna Zakopanego i Tatr.
W Zakopanem, jest pewna magia, która przyciąga ludzi z całego świata. To prawda, że jest tam drogo, a w niektórych miejscach bardzo drogo. Że droga daleka i uciążliwa jak polityk w mieszkaniu po sąsiedzku. Że w mieście położonym przecież w dolinie w niektóre, zimowe dni i wieczory smog z tysięcy pieców może zadusić mniej odpornych. A do tego dochodzą jeszcze tysiące samochodów, bo jakoś te ćwierć miliona ceprów musiało się do Zakopca wbić. A podróż koleją z Krakowa to taka sama droga przez mękę, jak jechanie autem po Zakopiance. Z Zakopanego do Krakowa można jechać prawie dziesięć godzin, z czego trzy spędzamy na mieście, kolejne trzy zajmuje nam te niecałe 20 kilometrów do Nowego Targu i kolejne cztery, żeby przejechać przez Zakopiankę i Kraków. Aby tam, już za rogatkami królewskiego miasta wjechać w końcu na jakąś drogę szybkiego ruchu.
Jednak to wszystko jest niska, a w zasadzie żadna cena, za możliwość podenerwowania na Facebooku rodziny i znajomych zdjęciami spod skoczni, na bryczce do Morskiego Oka, czy z kolejki na Kasprowy Wierch. Nie mówiąc, że jak już mamy zdjęcia z sylwestrowego koncertu Sławomira i Zenka Martyniuka to jedziemy na pełnym odlocie. Po prostu jest coś takiego magicznego w polskich górach, a szczególnie w naszych piknych Tatrach i rozłożonym u ich podnóża Zakopanem, że mając porównywalny cenowo wyjazd do Bułgarii, Turcji, czy Egiptu, gdzie na dodatek możemy być pewni pogody, podczas gdy w Zakopcu, jak w superprodukcji z Bolywood: "Czasem słońce czasem deszcz". Pamiętam jeden sezon gdzie lało od marca do połowy września. I dopiero październik był słoneczny. Mimo to prawdziwy polski cepr przyjedzie pod Giewont. Nieważne, że chińska tandeta z napisem "Zakopane" kosztuje na Krupówkach pięć razy więcej, niż chińska tandeta z napisem "Hurgada". Nie ważne ile człowiek stoi w korku. Nieważne jaka jest pogoda (bo przecież zawsze jakaś będzie) i czy lokalny smog uzdrowiska nie zabije tych ze słabszymi płucami i oskrzelami. Nie jest również ważne ile dutków będzie nas ta impreza kosztować. Wydaje się, że w atawistycznym pragnieniu dotarcia do naszej zimowej stolicy Polski nic nie jest w stanie nas zatrzymać. To nasza wielka miłość! Obok Bałtyku latem, gdzie też nie wiadomo, czy będzie pogoda, za to wiadomo, że będzie tłoczno i drogo. Mimo to kochamy Bałtyk latem i Zakopane przez cały rok.
I ten Sylwester, który jest ukoronowaniem szaleństwa. W tym roku wokół sceny i na Równi Krupowej zebrało się 70 tysięcy ludzi. I nie było jak na Zachodzie - wszyscy może nawaleni jak stodoły, ale żadnego macania przez białych inaczej i żadnego używania noży w tłumie, nie mówiąc już o bombach i ciężarówkach. A u nas? Jeden 4-promilowiec idąc po torach w Poroninie zderzył się pociągiem i zmarł podczas operacji. Z kolei w Murzasichlu prawdopodobnie od fajerwerków spłonął drewniany dom. W takiej Fracyji jak nie spłonie kilkanaście tysięcy aut to Sylwester był nieudany. Dlatego Zakopane rządzi!
Źródło: Michał Miłosz