Czyżby pierwsze pęknięcia na węgierskiej arenie politycznej?

Zawsze zazdrościliśmy Węgrom ustabilizowanej sytuacji politycznej w ich kraju. Partia Fidesz miała zdecydowane poparcie w społeczeństwie. Orban mógł już trzy kadencje prowadzić Węgry w kierunku przez siebie wytyczonym. Społeczeństwo mu ufało i nadal ufa, a Fidesz od dobrych kilku lat sprawuje samodzielnie rządy. Czy obecnie rządy te mogą być zagrożone?
Grudniowe demonstracje przeciwko „niewolniczej ustawie o nadgodzinach” były pierwszymi znaczącymi wystąpieniami przeciwko polityce Orbana. Chodzi o ustawę zwiększającą limit nadgodzin z 250 do 400, z czego tylko 150 to godziny fakultatywne. Opozycja i związki zawodowe boją się, że realny wymiar pracy nadliczbowej zawsze będzie teraz wynosił 400 godzin, bo pracownicy będą się obawiać sprzeciwić pracodawcom.
Poziom bezrobocia na Węgrzech wynosi poniżej 4 proc. W takiej rzeczywistości o pracowników trzeba zabiegać i to oni dyktują warunki. A podobne regulacje istnieją w wielu innych krajach unijnych i u nikogo nie budzą protestów. Po grudniowej fali demonstracji Fidesz nadal trzyma się mocno. Według aktualnych sondaży partia rządząca może liczyć na 54 proc. poparcia w wyborach, czyli ponad dotychczasową większość dwóch trzecich w parlamencie. Jako drugi z dwucyfrowym poparciem jest prawicowy Jobbik. Inne partie mają w sumie ok. 6 proc poparcia, które systematycznie spada. Z naszego punktu widzenia można nadal pozazdrościć takiego wyniku. U nas nadal opozycja trzyma się bardzo mocno i nie przestaje marzyć o przejęciu władzy.
Okazuje się, że budapesztańskie protesty nie będą miały wyraźnych skutków. W demonstracjach brali udział głównie ludzie bardzo młodzi, albo w podeszłym wieku, czyli tacy, których dana ustawa nie dotyczy. Gdyby związki zawodowe byłyby tak przeciwne tej ustawie, organizowałyby wielotysięczne demonstracje. Oczekuje się, że ustawa uelastyczni rynek pracy i ma sprzyjać rozwojowi gospodarki. Pracownicy mają wolny wybór. Jeżeli chcą, mogą pracować dłużej. Podobno nikt nikogo nie będzie zmuszał do pracy nadliczbowej.
Węgry są krajem demokratycznym, dlatego rzeczą normalną jest istnienie opozycji do partii sprawującej władzę. Normalne jest też to, że partia rządząca wprowadza niepopularne reformy, a inni przeciwko temu protestują. Obecnie mówi się, że cała opozycja zjednoczyła się przeciwko Orbanowi i jeszcze przyciągnęła do siebie studentów, zwłaszcza tych z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego, uczelni Sorosa. Uniwersytet ten traci zresztą na znaczeniu, z powodu niskich standardów naukowych. Absolwenci szkoły Sorosa mają potem trudności ze znalezieniem dobrej pracy. Prawdą jest natomiast, że w grupie najmłodszych wyborców dominuje chęć zastąpienia Orbana nową twarzą. Stąd popularność w tej grupie prawicowego Jobbika, albo grup radykalnie lewicowych. A jednoczenie się opozycji nie do końca tak wygląda. Na Węgrzech partie opozycyjne zażarcie konkurują między sobą w udowadnianiu, kto jest bardziej antyorbanowy. Blok opozycyjny nie jest spójny i zwarty.
Natomiast nową cechą grudniowych demonstracji jest ich agresja. Awantura zaczęła się już w parlamencie. Opozycja chciała zablokować dalsze prace nad ustawą. Gdy to się nie udało, wyszła na ulice. Kilku parlamentarzystów w proteście przeciwko rzekomej cenzurze usiłowało wedrzeć się do budynku telewizji publicznej. Chcieli oni odczytać manifest nawołujący do dymisji rządu. Inni kładli się na ziemię, udając pobitych przez ochroniarzy, jeszcze inni z rękami założonymi na głowę udawali zatrzymanych przez policję. Było to pokazane w reportażu w antyorbanowskiej telewizji ATV. W materiale można było wyraźnie dostrzec ślady manipulacji. Zdjęcia te jednak obiegły świat. Przypomina nam to nasz grudniowy pucz sejmowy z 2016 roku.
Węgierskie sondaże mówią o 85 proc. Węgrów, którzy są oburzeni agresywną formą protestu. Społeczeństwo doskonale pamięta lata, gdy Węgry były zagrożone bankructwem. Wystarczyło niepełne dziesięć lat, aby rozbudować gospodarkę, a to umożliwiło 12-procentowy wzrost średniej płacy w ubiegłym roku.
Pomimo usilnych prób ataków Brukseli na rządy Fideszu, jakoś nie widać, aby naród węgierski odwrócił się od Orbana. Mało tego, ale w wyniku tych ciągłych ataków brukselskich urzędników, poparcie dla partii rządzącej ciągle wzrastało, nawet w okresach wcielania w życie często bolesnych reform. Węgrzy utożsamiali te napaści na partię rządzącą, jako agresję przeciwko węgierskiemu państwu.
Dobra lekcja dla nas, abyśmy się nauczyli dystansu do krytyki Brukseli i zaczęli doceniać to, co się obecnie dzieje w naszym kraju.
Źródło: prawy.pl