Na zgliszczach katolicyzmu w Irlandii

0
0
0
/

Referendum dotyczące małżeństw homoseksualnych było tylko konsekwencją zaistniałej tam wcześniej sytuacji. Polscy katolicy, którzy mieli o niej mgliste pojęcie, z przerażeniem obudzili się dopiero po głosowaniu. Kto jednak wcześniej przebywał na zielonej wyspie i był świadomym katolikiem, nie dal się zaskoczyć.

 

Niemal na dwa miesiące przed referendum moja stopa stanęła na tej, opiewanej w polskich pieśniach ziemi. Choć położonej tak daleko, to jednak dziwnym trafem, tak bliskiej polskim sercom. I to jeszcze na długo przed nadejściem fali polskich emigrantów.

 

Przyjazd na wyspę okazał się dla mnie zaskoczeniem. Częstotliwość Mszy świętych przesunęła się z jednego końca skali, który możemy określić mianem katolickiego - bardziej w kierunku drugiego, gdzie moglibyśmy go określić jako misyjny. Jakkolwiek to, jak często odprawiane są Eucharystie - jest odbiciem nań zapotrzebowania, wraz ze stanem powołań kapłańskich. Efektem są też poluzowane więzi rodzinne, niejednokrotnie formalne, choć przedtem wydawało mi się, iż Irlandczycy będą ze sobą bardzo zżyci. I takich spotkałem mniej niż więcej. Gościłem na wyspie dwa tygodnie, więc nie śmiałbym stawiać wyraźnych ocen. Jednak miałem możność zobaczenia resztki tej drugiej, jasnej strony w Irlandii i dowiedzenia się od samych Irlandczyków nieco o tej ciemnej. Gościłem bowiem w klasztorze w miasteczku Collon i rozmawiałem z miejscowymi katolikami. Kiedy chciałem zweryfikować swoje pierwsze wrażenie i opowiadałem o tym, że dla nas Polaków Irlandia jest bardzo katolickim krajem, co rusz słyszałem smutnym tonem: „Not any more” (Niestety już nie).

 

Jednak przed zawitaniem do opactwa trudno mi było utrzymać wrażenie, iż w Irlandii miejscowa społeczność żyje głęboko w swojej wierze. Nierzadko spotykałem się z krytyką Kościoła, a że przebywałem wcześniej zaledwie tydzień, pomyślałem iż musiałem mieć jakieś niebywałe szczęście. Dopiero przyjazd do malowniczego opactwa Mellifont pokazał mi tę legendarną irlandzkość, o której Polacy słyszeli. Przepięknie położony na wzgórzach klasztor, otoczony drzewami i ogrodami zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wieczorem docenia się szczególnie widok, z dala na zatokę, z maleńkimi światłami, niczym z opowieści o żeglarzach i piratach. Kilku bardzo zaawansowanych wiekiem mnichów zajmuje się tam ogródkiem, uprawia własne zdrowe warzywa i gości strudzonych pielgrzymów. Mieliśmy niebywałe szczęście dołączyć do tego grona. Posiłki, które nam podawano były przepyszne, a ludzie, z którymi rozmawialiśmy, robili na nas wspaniałe wrażenie.

 

Przeor, ojciec Wiliam, człowiek niezwykle radosny przywitał nas i spytał się czy wiem, kto to Jan Sobieski. Pomyśleć, by można, który z Polaków może nie wiedzieć, ale ze zlaicyzowanym pokoleniem, które jest poddawane niekorzystnym edukacyjnym zmianom, także w Polsce wszystko jest możliwe. Przypominam sobie bowiem sondy na ulicach naszego kraju, które kompromitowały niemałą część młodszego pokolenia. I myślę, że chyba to chciał stwierdzić przeor: czy jestem taką ofiarą zlaicyzowanego świata, gdzie tożsamość, wartości, historyczne i duchowe stają się nie ważne czy nie. Poznawszy go, wiem jednak, iż pod względem jego serdeczności nie miało by to żadnego znaczenia, prócz tego, że ojciec Wiliam natychmiast uświadomiłby mnie co do roli Sobieskiego w historii Europy i Polski. A o historii Polski rozmawialiśmy zresztą nie raz, podobnie z irlandzkimi gośćmi klasztoru, zaraz obok tematów katolickich, czy związanych z Irlandią.

 

Kiedy opowiadałem im, jakie kłopoty ma u nas katolicyzm, o regularnych okładkach Newsweek Polska czy Wprost, za każdym razem uśmiechali się z pobłażaniem dla autorów tej propagandy. Opowiadali mi, że u nich już to wszystko było. A teraz w Irlandii mamy do czynienia z tegoż efektem. Polska jest po prostu na innym etapie. Już wtedy brzmiało to dla mnie jak próba ostrzeżenia, a przecież o referendum jeszcze nie wiedziałem. Gdy rozmawiałem z tymi ludźmi, robił wrażenie ich wysoki poziom intelektualny. Są także bardzo radośni, co jest naturalnym stanem tradycyjnego Irlandczyka, nie zniszczonego przez ingerencję sił, które Jan Paweł II nazywał cywilizacją śmierci. Mimo wszystko bardzo miło jest słyszeć od kogoś, kto nie jest Polakiem określenie o naszym świętym „najlepszy ojciec święty”, „mój ulubiony papież”. Inny z moich rozmówców Australijczyk pochodzenia irlandzkiego lubił stołować się w polskiej knajpie w krainie kangurów, bodajże do czasu jakiegoś pożaru, który mu to uniemożliwił, nad czym ubolewał. Ich poglądy przeciwnicy Kościoła określiliby jako ciemnogród, lub wszyscy zostalibyśmy „moherowymi beretami”.

 

W tych ludziach było tyle serdeczności, że klasztor, jego stali mieszkańcy i goście zrobili na mnie w otoczeniu już zlaicyzowanego kraju wrażenie swoistego irlandzkiego Westerplatte. Wśród mnichów nie widziałem bowiem, tak jak w Polsce - nikogo młodego, jeden był co najwyżej w wieku, więcej niż średnim, a ojciec Wiliam martwił się jak długo ich - przepiękna moim zdaniem - placówka może przetrwać. Jeden z poznanych ludzi zwrócił mi uwagę na liczbę osób która opuszcza Kościół katolicki w Polsce. Nie wiem czy można to nazwać wieściami z frontu, ale mieliśmy z nimi poczucie wspólnoty i wspólnej troski o dobro Kościoła oraz naszych krajów. Widziałem, iż ten piękny patriotyzm, katolicyzm, którego jeden z klejnotów stanowią otwartość i radość życia jest dużo bardziej zagrożony niż w Polsce. Polacy dowiedzieć się o tym mieli dopiero za pośrednictwem mediów, niecałe dwa miesiące później.

 

Dokładnie tak jak teraz w Polsce wierni w Irlandii zaczęli traktować pójście na Mszę niedzielną w wypaczony sposób. Nie szli, by duchowo próbować otworzyć się na Boga, lecz stało się to jedynie kulturowym przyzwyczajeniem. Szli, by myśleć o sprawach, które zostawili za sobą, lub ciężkich obowiązkach dnia codziennego itp. Myślami nie byli więc już w Kościele. Bezwiednie powtarzali modlitwy, które stały się dla nich jedynie formułkami. Wydawało im się, że Pismo Święte, którego konkretne przypowieści słyszeli więcej niż raz, nie może ich już niczym zaskoczyć. W tych okolicznościach nie myśleli, by pogłębiać i prawdziwie przeżywać swoją wiarę, która stała się wyłącznie kulturową atrapą. To na takich ludziach, zarówno w Polsce, jak i w Irlandii laicyzacja zbiera żniwo i wyrywa wiarę swoją propagandą, która maluje Kościół na obraz społecznego pasożyta, co czynił już wcześniej komunizm.

 

Ludzie poddają się temu, by żyjąc pseudonowocześnie, po latach niejednokrotnie odkrywali duchową pustkę i potrzebę czegoś więcej. W tej sytuacji wchodzą lansowane i popularne wierzenia takie jak hinduizm, często w postaci Jogi, buddyzm, czy w wypadku Irlandii wierzenia pogańskie (W Holywood popularni stali się scjentolodzy), by o islamie nie wspomnieć. Nieznana wiara przynosi fascynację i pęd by ją poznawać dogłębnie. Tym samym przynosi efekty (związane już z innymi siłami), choć nie takie potężne jak katolicyzm, na progu którego tkwili, nie chcąc go przekroczyć i myśląc, że już wszystko w wierze swoich rodziców znają. Można było wykonać ten krok, choćby w postaci Rekolekcji Ignacjańskich u ojców jezuitów, gdzie uczą oni medytacji chrześcijańskiej. Eufemistycznie mówiąc to prostsze i lepsze. Czy można napisać „cudze chwalicie swego nie znacie”? Najpierw jednak do omawianych potrzebny jest najczęściej etap osłabienia, lub całkowitego wyrwania wiary oraz ogłupienia przez laicką propagandę.

 

Aleksander Szycht

 

Więcej na ten temat wkrótce w miesięczniku „Moja Rodzina”.

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną